piątek, 14 września 2012

rocznica 9/11 - moje refleksje...

Pamiętam wpadłem wtedy rano do domu na chwilę na "okienku" nauczycielskim, aby skonsultować coś z żoną. Był zwykły dzień i przypadkowo włączyliśmy TV... Na początku niedowierzanie, potem zgroza, potem pytania: "Czy to możliwe? Może to jakiś żart?" Patrzyliśmy na obrazy tej tragedii i nie mogliśmy uwierzyć w to co widzimy. Ludzie w oknach, niektórzy dramatycznie wołają o pomoc, grupy strażaków idących - jak się później okazało - na śmierć. Potem walące się wieże...Łzy same napływały do oczu w miarę jak horror narastał...
Najbardziej jednak wrył mi się w pamięć jeden obraz. Nie walące się wieże, nie twarze ludzi pokryte pyłem, nie ulice jak z wojennych zdjęć... Jest jeden obraz, moment uchwycony przez reporterów, scena z ulic, ale nie Nowego Yorku...
Nigdy nie zapomnę twarzy Palestyńczyków i Arabów tańczących na ulicach swoich miast, wykrzykujących w trumfie, pełnych radości, machających flagami, cieszących się z tej ludzkiej tragedii. Nie mogłem i nie mogę do dziś uwierzyć, że można mieć tyle nienawiści w sobie, aby cieszyć się z niewinnej śmierci setek ludzi, że można okazywać tą, TAKĄ radość bez skrępowania na ulicach...
Świat bardzo szybko zapomniał o tych scenach z arabskich miast. Czy to poprawność polityczna? A może coś więcej? Nie wiem.... Ale wiem jak wiele te sceny mówiły... Czy to był obraz "systemowej", prymitywnej nienawiści? A może należy wyciągnąć wnioski.
Dziś Ameryka jest wrogiem Arabów (na szczęście nie wszystkich), i nawet można to zrozumieć i jakoś uzasadnić - choć nie ma i nie może być zgody na mord w imię tej wrogości - ale kto, pytam głośno, KTO ZARĘCZY, że w miejscu Ameryki nie będzie jutro Szwecja, Polska, cały świat?
Czy to już zderzenie cywilizacji? Czy jest możliwe pokojowe współistnienie (jak pragną niektórzy poprawni politycznie politycy) islamu i zachodu, islamu i chrześcijaństwa? Przyjrzyjcie się tym wiwatującym twarzom po 11-tym września, a znajdziecie odpowiedź... Ta nienawiść ma przecież swoje źródło, a sięga ono daleko w głąb historii... także tej duchowej.
Wiem, wielu teraz chciałby przytaczać fakty o tym jak to "Ameryka jest pełna zła", "chroni swoje interesy na świecie" (to ciekawy argument, bo jakże to, miałaby ich nie chronić? Żarty panowie i panie...), "dopuszcza się zbrodni" itp itd. No dobrze. Ale przecież nawet hitlerowskim zbrodniarzom urządziliśmy sprawiedliwy proces, a czyżbyśmy chcieli usprawiedliwiać terror w imię "amerykańskich zbrodni"?
Wielu chciało by wierzyć, że istnieje islam pokojowy, umiarkowany i wyrzekający się zbrodni jako metody walki. Zgoda, istnieje zapewne i taki. Ale na ulicach i w sercach większości prostych Arabów rządzi ten wojowniczy, pełen radykalizmu i nienawiści do wszystkiego co inne... I to napawa mnie smutkiem.
Lecz gdzieś na dnie mojego serca pojawia się maleńka nadzieja: przecież synowie Ismaela też są dziećmi Abrahama i Bóg także ich kocha... Przecież nie pozwolił umrzeć Hagar... (patrz przypis 1)
Wierzę, że Bóg, ten który stworzył świat i wybrał dla siebie Izraela, posłał swojego Syna i wybrał w Nim nas wszystkich, jakżeby nie miał zlitować się nad "zagubionymi dziećmi pustyni..."
I to jest moją nadzieją. On jest moja nadzieją. On nad wszystkim czuwa i Jemu nic nie wymyka się spod kontroli. I On, Bóg Abrahama będzie nadzieją dla nas zawsze, nawet w samym środku "konfliktu cywilizacji"....
Pozdrawiam...

1. Z góry przepraszam za ten "skrót myślowy" (Hagar), oczywiście to pewna przenośnia na potrzeby tego felietonu...