czwartek, 19 grudnia 2013

Mandela, czyli przebaczyc wrogom...

Był wielokrotnie poniewierany i poniżany. Mieszkał w kraju, którego władza traktowała go, jak istotę drugiej kategorii, pół człowieka.  Spędził ponad 20 lat w wiezieniu. Czy możemy wyobrazić sobie ból,  zniechęcenie i niechęć do tych, którzy go prześladowali? Czy jakiekolwiek "krzywdy", o których dziś tak wielu krzyczy w naszym kraju mogą się równać z tym co przeszedł Nelson Mandel? Śmiem wątpić...
A potem gdy wyszedł,  potrafil nie tylko przebaczyc wrogom, ale także zaprosić ich do wspólnego rządzenia krajem...
Niewiarygodne, niesamowite, niedoscignione...
Przebaczyc wrogom, unieść się ponad swój ból,  swoje łzy i zranienia. Uznać, że dobro Państwa jest ważniejsze niż osobiste, czy nawet zbiorowe urazy - to prawdziwa wielkość!  Wznieść się ponad samego siebie, popatrzeć dalej i szerzej niż tylko doraźny interes partii - tak niewielu to potrafi...
W Polsce tak wiele dziś krzyku o rzekomej lub prawdziwej krzywdzie, tak wiele złości,  nienawiści.  Szafuje się wielkimi słowami, oskarża o wszystko co najgorsze, zarzuca się najgorsze zamiary i motywcje przeciwnikom politycznym, nie myśląc o tym, że raz przekroczona granica złych słów, oskarżeń, nie może już być cofnięta, a ci, którzy dziś oskarżają o największe zbrodnie, sami za chwilę,  po wygranych wyborach - co zaiste jest możliwe - będą się dziwić, gdy im też będzie się zarzucac dokładnie to samo...
Polecam wszystkim "gorliwym" politykom i rozpalonym politycznie obywatelom naszego kraju biografię N. Mandeli - jakże wiele mozna się tam nauczyć!
Oskarżyc, wykrzyczec zło, obelgi i nienawidzić - każdy potrafi. Wznieść się "ponad", przebaczyc wrogom, usiąść z nimi do stolu i potraktować po partnersku - to potrafią tylko WIELCY bohaterowie, prawdziwi mężowie stanu, nie malowani liderzy...
Chrytus przebaczyl wrogom, przebacza do dziś. Politycy mają pełne usta frazesow o "wartościach", ale przebaczyc nie potrafia...
Smutne to.
Uczmy się od Mandeli, uczmy się od Chrystusa.
Czegosobie i Wam z serca życzę... 

piątek, 25 października 2013

Jaką miarą mierzycie, taką Wam odmierzą... hmm

"... Pan Jezus sam powiedział: bardziej błogosławioną rzeczą jest dawać, aniżeli brać..." i "... albowiem co człowiek sieje to i żąć będzie..."

Jedną z najbardziej jasnych i klarownych zasad Bożych, którą można jasno zobaczyć zarówno w Starym jak i Nowym Testamencie, jest zasada dawania i otrzymywania. Bóg jasno zachęca nas abyśmy byli hojni, abyśmy mieli, "otwartą rękę", skłonną do dawania, abyśmy w ten sposób starali się być podobni do naszego Pana, który jest Dawcą hojnym w dawaniu.

Ciekawym jest, że chociaż Bożym pragnieniem jest, abyśmy dawali hojnie nie z uwagi na nagrodę, ale z miłosiernego serca, to jednak Pan wyraźnie wskazuje nam na nagrodę, na prostą zasadę: jeśli chcesz być błogosławionym (także materialnie): dawaj hojnie, a wróci  dar do Ciebie! (patrz: 2Kor 9,6 ; Gal 6,7 ; Łuk 6,38 ; Łuk 6,31 ; Mt 25,40 ; Kazn 11,1 ; Dz 20,35)

Widzimy, że ta zasada jest jasno i wyraźnie wrażona przez naszego Pana w wielu, wielu wersetach Bożego Słowa. To On sam podaje nam na tacy klucz do powodzenia, klucz do obfitości w Nim. Jeżeli mamy potrzeby - a każdy je ma - i prosimy Pana, aby odpowiedział na nasze materialne potrzeby, musimy najpierw zadać sobie proste pytanie: czy rozumiem i czy stosuję tę prostą Bożą zasadę prowadzącą do błogosławieństwa materialnego. Nie jest możliwe, abyśmy pominęli tą zasadę i dalej jakby nigdy nic oczekiwali od Pana obfitości - najpierw musimy wypełnić Jego polecenie, najpierw potrzeba nam "użyć Jego klucza", nauczyć się stosować Jego zasady, a potem możemy powiedzieć za Izajaszem "gdy POTEM będziesz wołał do Pan - odpowie OTO JESTEM" (Iz 58 ; Mal 3,10 ; )

Wierzę, że zasad ta - jak widać w zwiastowaniu Pana - nie dotyczy tylko rzeczy materialnych. Mamy być hojni w dawaniu błogosławieństwa, mamy być otwarci na cudzą biedę, mamy być współczujący dla ubogich, zwłaszcza "domowników wiary" (Gal 6, 10), ale także dla tych, których mamy wokół. Nasze serca mają być otwarte na dawanie w różnej postaci: "dawanie" uśmiechu, "dawanie" przebaczenia, "dawanie" wsparcia, "dawanie" modlitwy i wiele wiele innych rzeczy, którymi możemy siebie nawzajem obdarować. Jest pewne jak to że Bóg jest miłością, że DAR WRÓCI DO NAS, choćby i po wielu dniach.
Bo Bóg JEST WIERNY I HONORUJE SWOJE PRAWA!

Jest jeszcze jedna ciekawa rzecz, dodatkowa na dziś refleksja, którą chciałbym się podzielić z Wami. Otóż zauważyłem w jednym fragmencie Pisma (Łuk 6, 31 - 38) pewną ciekawą rzecz. Otóż Pan nasz mówi, że gdy dajemy to "jaką miara mierzycie, taką i Wam odmierzą". To oznacza, że - mówiąc umownie - Pan bierze "naszą miarę" gdy daje nam To znaczy, tak jak hojnym jesteś Ty, tak jak szybkim do przebaczenia jesteś, tak jak szybkim to zrozumienia innych jesteś - w taki sam sposób możesz oczekiwać Bożego przebaczenia, zrozumienia, błogosławieństwa i zrozumienia od innych... hmmm, pomyślmy...

Więc zachęcam - bądźmy hojni w dawaniu, rozumieniu, przebaczeniu, miłosierdziu dla innych. Bądźmy prędcy do współczucia i zrozumienia, nieprędcy do sądzenia i potępiania. Jeśli już nie dlatego, że takie jest nasze serce, to choćby dlatego, że intelektualnie rozumiemy, że tak chce Pan, że wtedy otrzymamy to co sami siejemy, tak jak sami siejemy, w sposób w jaki sami traktujemy innych...

Niechaj Bóg pomoże nam, byśmy byli tacy jak On - w miłości, miłosierdziu, przebaczeniu, dawaniu, bo wtedy "będziemy prawdziwie synami Ojca naszego w niebie..."

Czego sobie i Wam z serca życzę

zawsze Wasz,
pastor J.O.

niedziela, 8 września 2013

Królestwo Boże, czyli nasz skarb...

"Podobne jest Królestwo Niebios do kupca, szukającego pięknych pereł, który, gdy znalazł jedną perłę drogocenną, sprzedał wszystko co miał i kupił ją..." Mt 13, 45-46
Królestwo Niebios jest skarbem... ale jak to ze skarbem czasem jest, po pierwsze trzeba uwierzyć, że to JEST skarb, trzeba to przyjąć sercem, i trzeba to jeszcze przeżyć (doświadczyć piękna Królestwa) osobiście.

Gdyby ktoś znajomy powiedział Ci, że nad Dunajcem w pewnym miejscu ukryty jest niezwykły skarb, co byś zrobił? Well. po pierwsze, oczywiście zależałoby to od tego KTO to mówi, na ile MU wierzę, na ile jestem gotów zaryzykować i podjąć działania...

Często ze skarbem jest tez tak, że Ci którzy jakiś znajdują, niestety często go roztrwaniają. Ileż jest takich przykładów, gdy ktoś wygrywa w totka, a po kilku miesiącach jest bankrutem a po pieniądzach ani śladu. Dlaczego? Bo nie umiał rozsądnie "skarbu" zagospodarować. Sela  (pomyśl...)

Ile jest też takich przykładów, gdy coś co uważamy za skarb (narzeczona, dom, praca, przyjaźń) po jakimś czasie powszednieje i przestajemy ten skarb cenić... Czasem nawet zaczyna nam ciążyć odpowiedzialność, potrzeba troski o ten skarb (narzeczeństwo/małżeństwo), potrzeba zabiegania o to co cenne (przyjaźń, praca). I tak, po jakimś czasie, skarb przestaje być skarbem a staje się ciężarem, przyzwyczajeniem, rutyną, czymś normalnym.

Drodzy, chciałbym zapytać Was dziś, czy Królestwo Boże JEST prawdziwie dla Ciebie skarbem? Czy wierzysz Chrystusowi, że to prawdziwy, wieczny skarb? Czy dbasz o ten skarb? Czy pielęgnujesz Twoją "pierwszą miłość"? Czy może Zbawienie stało się czymś "normalnym", bycie w Królestwie czymś rutynowym, Relacje z Królem czymś zwykłym? Sela...

Jeśli choć trochę tak jest, znaczy to, że nie do końca rozumiesz czym jest skarb Królestwa Bożego w Twoim życiu. Jeśli społeczność z Panem, modlitwa, społeczność z Kościołem, jest dla Ciebie rutyną, albo nie daj Boże ciężarem - pokutuj jeszcze dziś i proś Pana by Ci przywrócił "radość ze zbawienia"!! (Ps 51.14)

Bo choć to wielki skarb, potrzeba troski i wytrwałości w pielęgnowaniu. Potrzeba wiary i wiele miłości i cierpliwości, by się nie poddać i prawdziwie być gotowym "sprzedać wszystko" aby mieć ten dar, być świadomym z tego co mam, nie roztrwonić swojego zbawienia i nie wpaść w rutynę lub literę, która zabija...

Niechaj Dobry Bóg dopomoże nam rozumieć co mamy. Niechaj objawia nam codziennie wagę Jego Królestwa, abyśmy nigdy nie byli znudzeni, aby zawsze to BYŁ skarb dla którego będziemy gotowi "sprzedać wszystko", oddać wszystko, poświęcić wszystko. Wtedy, gdy On powróci, będziemy mogli z radością spojrzeć Mu w twarz, powiedzieć sobie "było warto" i usłyszeć: "dobrze sługo wierny, wejdź do radości Pana swego..."

Czego sobie i Wam z serca życzę
Wasz jak zawsze
pastor J.O. 

poniedziałek, 1 lipca 2013

Jak punkt widzenia zmienia się wraz ze zmianą miejsca...

Jak łatwo zmieniać można poglądy i spojrzenie na sprawę, w zależności od miejsca w którym się jest. To samo wydarzenie, obserwowane z różnych miejsc, nagle wygląda zupełnie inaczej…

Oto niegdysiejszy rycerz odnowy moralnej, pan Jan Maria Rokita, który niegdyś miał być „premierem z Krakowa” i liderem prawicy, kończy jako groteskowa postać, która albo woła „niemcy mnie biją”, albo „skarży się, że „ktoś przechylił wajchę”, bo „sąd nie był niezawisły” – smutne, kabaretowo tragiczne…

I jakże wydaje się mi dziwne, że nikt z polityków ani rozmówców pana Jana, nie zwrócił mu uwagi na prostą prawdę: może warto panie Janie na przyszłość myśleć co się mówi? Może nie warto używać zbyt wielkich słów, ferować zarzutów, bezwzględnie osądzać, bo może się okazać, że powiemy za dużo, a potem trzeba to piwo wypić… Bo okazało się że zasługi pana Jana dla demokracji nie uprawniają go do tego by był ponad prawem…

Jak to jest, że politycy zawsze chwalą wyrok sądu, gdy im się podoba, a gdy im się nie podoba, to oczywiście musi być „układ”, „niesprawiedliwość”, „kompromitacja”. Tak chciałbym choć raz usłyszeć polityka, który docenia propozycję przeciwnej partii, który uznaje wyrok nieprzychylny, który z honorem ustępuje gdy mu dowiedziono błędu. Ale czy to w ogóle możliwe? Wielu naszych polityków (mam nadzieję że jednak nie wszyscy), jest zbyt dumnych, zbyt aroganckich, zbyt zadufanych w sobie aby tak myśleć, aby tak rozumować, aby… po prostu mieć honor.
Czyli stara zasada „Gdy Kali ukraść krowę to dobrze, gdy Kalemu ukraść krowę to źle” – proste i zrozumiałe to było dla prostego dzikiego człowieka („W pustyni i w puszczy”), i także niestety proste jest dziś wciąż dla wielu…

Okazuje się że będzie potrzeba pewnie lat, by nasi politycy nauczyli się (tak jak wielu pastorów musiało uczyć się przez lata), tej jakże ważnej lekcji, że przyznanie się do błędu nie oznacza utraty autorytetu – często wręcz przeciwnie! Próba kreacji lidera który nie popełnia błędów jest z gruntu fałszywa, i fałsz ten ludzie szybko wyczują, burząc „posąg” przywódcy szybciej niż on sam myśli.


wtorek, 28 maja 2013

Czas mija czyli 18-tka mojego syna...

Niesamowite jak szybko płynie czas… To oczywiście banalne stwierdzenie, ale każdy z nas choć czasami ma taki moment, gdy patrzy wstecz i zadaje sobie pytanie „kiedy te lata minęły?”. A potem w zadumie rozmyśla…

Miałem niedawno taki moment. Otóż mój syn Michał skończył właśnie 18-cie lat. Był tort, życzenia, party itp. A ja patrzyłem na niego i myślałem sobie, jakże niedawno był taki malutki, że mieścił się prawie w moich rękach. Trzymałem go, nowonarodzonego bobaska, a on patrzył tymi swoimi mini-oczkami jakby chciał coś zrozumieć  tego co tata mówi… To przecież było jakby wczoraj…

Mijały miesiące i lata. Wspomnienia chwil i niezwykłych momentów często przewijają się przez mój umysł, ale w takiej chwili, jak 18-te urodziny, szczególnie wspomina się przeszłość.

Jakie to dziwne: często wydaje nam się, że czas dany jest nam na zawsze, że życie zawsze będzie takie jak dziś, że przyjaźnie pozostaną, że otoczenie jest niezmienne, że my nigdy się nie zmienimy, że dzieci pozostaną dziećmi… A tu „nagle”, rozglądamy się wokół i stwierdzamy, że świat jest już inny, że inni ludzie nas otaczają, że okoliczności są diametralnie inne, że przyjaźnie minęły a inne się pojawiły…

I dociera do nas, choć powoli i z oporami, że dzieci urosły i powoli zaczynają żyć na własny rachunek. Że mają swoje problemy, inne niż my kiedyś wyzwania, inne napięcia i inne plany. I musimy się z tym pogodzić, choć nie jest to zawsze łatwe. Rodzice często stają przed tym wielkim dylematem: „Czy jeśli mój syn/córka chcą dla siebie czegoś innego niż to co ja bym uważał za ważne, to mam prawo ingerować? A jeśli tak to do jakiego stopnia? I czy w ogóle powinienem?” Mądrość, którą może nam dać tylko Bóg, daje nam to wyważenie i zdrowy balans, by być dla nich podporą i radą, ale aby nie narzucić im swojego planu i swojego spojrzenia, które często nie jest obiektywne. Oni żyją w innych czasach i sami muszą „odnaleźć siebie”, swoją drogę…

Jakiś czas temu, dumając nad przemijaniem i życiem mojego syna, który dorasta, napisałem dla niego wiersz. Ten wiersz w swojej treści odnosi się do kilku znaczących momentów z naszego życia, z jego życia. Przypomina nasze „wielkie” chwile takie jak mecz o Puchar Świata na naszym ogrodzie („puchar” z kubka zrobiony) gdy Michał miał 5 lat. Przypomina o takich śmiesznych rzeczach jak nawyk mojego syna gdy był malutki: lubił trzymać mnie za ucho gdy opowiadałem mu bajkę do snu… Nasze wyjazdy do Krakowa, bilard, kręgla, spacery… To wszystko tworzyło nasze życie, relacje ojca i syna…

Do tego wiersza dorobiłem muzykę (nagrałem ją dzięki uprzejmości i pomocy Gerarda Niemczyka w jego studiu). Do muzyki dołożyłem zdjęcia z jego życia i zrobiłem prezentację w Power Point’cie. Potem na 18-tce mojego syna zaprezentowałem Michałowi i gronu jego zaproszonych gości.

Dziś zamieszczam tutaj a(za zgodą Michała), może będzie powodem refleksji i zadumy dla kogoś, może wzruszy, może wywoła uśmiech na czyjejś twarzy :) 


PS: niestety nie chce mi się filmik zdałnlołdować więc odsyłam do facebook'a (Jacek Orłowski) lub youtube: http://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=_trlzqmJUjY



Pozdrawiam ciepło… w zadumie nad przemijaniem. 

czwartek, 18 kwietnia 2013

M. Thatcher, czyli ignorancja ludu...


Śmierć Margaret Thatcher  przywołała wspomnienia, wywołała na nowo emocje, pobudziła do refleksji, nie koniecznie logicznej….

Czytałem kilka artykułów na temat jej życia i jestem zdumiony reakcją wielu ludzi, którzy jakże łatwo potrafią podsumować cudze życie jednym komentarzem, jednym pogardliwym słowem, jednym bezmyślnym tekstem… Nie mówiąc już o barbarzyńskim nietakcie „radości z cudzej śmierci”…

Gdy obejmowała władzę, Anglia była „chorym człowiekiem europy”, ze zrujnowaną gospodarką, bałaganem ekonomicznym, bezmyślnym dyktatem związków zawodowych, których strajki dewastowały i tak beznadziejną kondycję gospodarki, chylącym się ku upadkowi krajem. Dość powiedzieć, że w wielu miejscach z ulic nie były sprzątane śmieci, a karetki nie przyjeżdżały po chorych z powodu złej organizacji…

Gdy odchodziła od władzy, Wielka Brytania na nowo stawała się potęgą światową, ekonomia kraju kwitła, gospodarka szybowała w górę ku zazdrości większości krajów europejskich, podatki obniżono radykalnie, poczucie brytyjskiej dumy znów miało sens… Wyciągnęła kraj z socjalistycznej beznadziei, była objawieniem klasy średniej, na która stawiała, tchnęła nową energię w gospodarkę, odważnie mówiła prawdę o tym, że jeśli coś nie działa to trzeba to zmienić, że nie może cały kraj zrzucać się na górników…

Samo tylko to porównanie faktów wystarczy, aby rodacy stawiali jej pomniki na każdym rogu ulicy. A jednak są tacy, którzy pomimo ewidentnych faktów cieszyli się z jej śmierci nie ukrywając nienawiści.

Kim była kobieta, która do dziś wzbudza takie emocje?

Miała niebieskie oczy, żelazny uścisk dłoni, spała 5 godzin na dobę, całe swoje życie oddając służbie dla Kraju. Była pracoholikiem, do bólu profesjonalnie przygotowana do każdej rozmowy, aż wydawało się że wie wszystko o wszystkich. Piła morze kawy, a gdy ta nie pomagała sięgała po whisky Bells…
Dlaczego dziś tak wielu wbrew faktom ją krytykuje, zamiast doceniać niezwykłe poświęcenie dla Wielkości Brytanii?
Może trochę z niezrozumienia, ignorancji. Mówi się, że ci którzy nie rozumieją, zwykle nienawidzą…

Powodów jest co najmniej kilka. Najważniejszy dla mnie to… ignorancja i krótkowzroczność ludzi, którym się wydaje że „państwo ma im dać”, a jeśli nie daje – to jest to złe państwo. Ludzi którzy nie mając pojęcia o ekonomi ani o gospodarce, a ferują wyroki w oparciu o jedyne, egoistyczne i samolubne kryterium: „ja nie mam”.

To prawda, że koszty społeczne reform Margaret T. były wysokie, to prawda, że zamykała nierentowne (czyli takie – o zgrozo – do których trzeba DOPŁACAĆ) kopalnie. To prawda, że wzrosło bezrobocie – bo wzrasta zawsze wtedy, gdy Ci co mieli podane na tacy (kosztem innych), tracą bezpieczna pracę i muszą się trochę wysilić… To prawda, że po jej rządach pozostało wiele miast widm, gdzie całe pokolenia żyją z zasiłków.
Zawsze mówiła, że nie można zrobić omletu bez rozbijania jaj…

Wielu jej nienawidziło, bo nie chciało się „wysilać”, bo przecież przez lata dostawali od państwa to, co – według nich - im się należy, bronieni przez zaślepione, bezmyślnie działające przeciwko gospodarce związki zawodowe, dla których nie istniało coś takiego jak dobro Państwa, ale jedynie własne korzyści, nawet kosztem bankructwa kraju…

Osobiście znam takich, którzy „zmuszeni” przez M. Tatcher do wysiłku, mierną, byle jaką pracę górnika, zamienili na dobrze prosperujący biznes – dziś rozumieją, że bez jej radykalnych decyzji teraz mieszkaliby ciągle w górniczych czworakach a nie w swoim domku…

Człowiek to dziwna istota. Nienawidzi tych co zmuszają do wysiłku i dyscypliny, a kocha tych co obiecują gruszki na wierzbie. W naszym pięknym kraju też widać jak populizm, ignorancja i niewiedza zbierają żniwo. Polacy chcą wierzyć w spiski, wolą myśleć, że jakaś tajemnicza siła (Rosjanie, Żydzi, Masoni, itp.) zmówili się przeciwko nam, niż uwierzyć, że własną pracą i wysiłkiem mogą zmienić swoje życie. Wolą wierzyć cudakom i hochsztaplerom, opowiadającym androny o zamachach, niż tym, którzy rozsądek i ciężką pracę stawiają na pierwszym miejscu, którzy mówią trudną prawdę o tym co się da a co się nie da zrobić, co trzeba wykonać, a co jest nierozważne… Wolą biadolić nad sobą, kłócić się o bzdetey, zamiast zakasać rękawy i wziąć się do roboty…
Właśnie tak jak M. Tatcher…

czwartek, 28 marca 2013

Czy potrzebna nam Wielkanoc?

W "naszym ewangelicznym środowisku" toczy się od czasu do czasu ciekawa dyskusja dotycząca świąt. Otóż niektórzy podważają idee świąt Bożego Narodzenia, także Wielkanocy, jakoby nie miało to wspólnego nic z prawdą Biblijną Nowego testamentu...
Argumentują - często słusznie - że dziś święta oznaczają dla wielu jedynie tradycję, jedzenie, prezenty a nawet alkohol w nadmiarze, a nie sposób na zbliżenie się do prawdy Bożej... Mówi się o zajączku, jajkach, a nie akcentuje się istoty... 

Oczywiście może to być prawdą, ale może dotyczyć każdego nabożeństwa i każdej tradycji, także naszych ewangelicznych tradycji (a mamy takowe, a jakże!)... Zarówno protestant jak i katolik mogą przychodzić na swoje nabożeństwa aby tylko odbębnić swoje, czyż nie? Nie podoba mi się także uogólnienie, które zrównuje wszystkich i ocenia wszystkich...

Można jednakże do świąt podejść inaczej i pozwolę sobie podać dwa argumenty, które w moim przypadku pomogły mi nie tylko zaakceptować święta, ale także cieszyć się nimi...

Po pierwsze, w naszym katolickim kraju świętując święta możemy choć trochę zasypać dzielący nas (katolików i protestantów) rów niezrozumienia. Święta mogą być pomostem, zrozumiałym dla wszystkich, a akcentowanie znaczenia i istoty jest dla nas tylko szansą!! Nie chcemy przecież się izolować, ale budować dobre relacje, relacje które mogą być podstawą naszego świadectwa!

Po drugie, sama idea świąt - jak zawsze przypominam - pochodzi od Boga! To On kazał Izraelowi świętować pewne dni w pewien konkretny sposób, właśnie by pamiętali!! Więc jak mniemam, święta mogą być wspaniałą okazją, fenomenalnym pretekstem by głosić Prawdę, by przypominać istotę, by ewangelizować! Czy może być lepszy pretekst? Myślę że nie wykorzystujemy wystarczająco tej okazji...

Więc, drodzy, przed tymi nadchodzącymi Świętami Wielkiej Nocy życzę Wam OKAZJI! Życzę Wam, aby ten czas był czasem głoszenia Zmartwychwstałego, czasem wskazywania na sedno, istotę radości i czasem prawdziwego Świętowania!! Radujmy się raz jeszcze z Jego Zwycięstwa, każdy pretekst jest dobry!!

Czego sobie i Wam życzę z serca

wtorek, 12 marca 2013

Kościół Potwora Spaghetti... czyli kryzys wartości


Tak szanowni Państwo, to nie żart. Istnieje taki „kościół” i właśnie złożył odpowiednie dokumenty potrzebne do wpisu tegoż do rejestru związków wyznaniowych. Nie, nie w USA, u nas, w Polsce. W najbliższych miesiącach wniosek ma być rozpatrzony przez Ministerstwo Administracji.
Wspomniany „kościół” (sic!) ma swoje zasady, wierzenia (potwór makaronowy, który stworzył świat), przykazania (które zaczynają się np. tak: „Naprawdę wolałbym, abyś nie wykorzystywał mojego istnienia do agresji… (…) nie wymagam ofiar, a czystość jest ważna w przypadku wody pitnej a nie ludzi…")

Kościół ten założony został przez niejakiego Bobby’ego Hendersona, który chciał zaprotestować przeciwko nauczaniu w Kansas tzw. teorii inteligentnego projektu (zakładającego Inteligentnego Projektanta stojącego za procesami rozwojowymi na ziemi), uważając, że teoria ta jest absurdalna i wg niego równie nieuprawniona co wiara w Potwora Spaghetti…

To co miało z założenia być zaledwie happeningiem, stało się pretekstem do tworzenia struktur i budowania organizacji. Dość powiedzieć, że w Polsce jest około 7 tyś. wyznawców (wg danych własnych „kościoła”).

Właściwie komentarz byłby zbyteczny, gdyby nie kilka myśli, które nasuwają się jakże natarczywie, a które mogą prowadzić nas do zadumy, refleksji i może nawet wniosków…

Jakże skompromitowało się chrześcijaństwo, to „formalno-marketingowe”, że pojawiają się tak skrajne sposoby/próby wykazania absurdów martwej religii... Nie dziwię się oburzeniu niektórych duchownych, dla których „spaghetti wiara” to obrazoburcze,  bezczelne przedsięwzięcie. Chcieliby oni zetrzeć na proch członków w/w „kościoła”. To jasne, bo jeśli wiara tych duchownych opiera się li tylko na formach, procesjach, liturgiach i „władzy na duszami”, jeśli tak jest to zaiste powinni się bać, gdyż ten „potworkowy projekt” obnaża martwotę, wyszydza pustotę martwej religii.

Mnie co najwyżej może to śmieszyć, ale na pewno nic nie grozi mojej wierze i mojej relacji z Bogiem ze strony tegoż „wyznania”.

Na szczęście chrześcijaństwo tylko na pozór, w powierzchowny sposób jest „religią”. Prawdziwe przesłanie Pana Jezusa, nie ma nic wspólnego z zakładaniem jakiejś religii – Jego przesłanie to przede wszystkim powrót człowieka do bliskiej RELACJI z Bogiem przez pokutę, miłość bliźniego, zasada przebaczania, odkupienie przez Jego Krew itp

Te zasady dotyczą CZŁOWIEKA, nie jakiegoś systemu religijnego.
Pozdrawiam ciepło…

środa, 6 lutego 2013

Związki partnerskie, czyli między nienawiścią a prawdą...


Gdy przyglądam się szumowi medialnemu jaki towarzyszy „debacie” o związkach partnerskich, dochodzę do niestety smutnego wniosku, że nawet reprezentując chrześcijańską etykę, światopogląd czy racje, można powyższe wartości całkowicie kompromitować stosując agresywne, nienawistne sposoby i słownictwo.

Bo jak się ma „krzewienie chrześcijańskiej idei” do nienawiści w oczach, naśmiewania się i poniżania tych, z którymi się nie zgadzam, nazywając ich „nieproduktywnymi jednostkami”, „homosiami”, „pedałami” itp.? Czy takimi metodami można dziś zdobyć czyjeś serce? Czy można przekonać do racji?

A właśnie – co z tą „racją” i „prawdą”? Jeśli mam rację, a promuję ją w nienawistny, pełen pogardy sposób, to w tym samym czasie komunikat, który przekazuje jest sprzeczny sam w sobie, bo – jak mniemam – prawda przekazywana w nienawistny sposób gubi wiarygodność…

Jeśli jestem po stronie prawdy, a moje usta są pełne jadu i arogancji, to jaka jest moja prawda? Arogancka, pełna jadu i wyniosła? Jakoś nie zgadza mi się to z „wizerunkiem” prawdy, która pochodzi z serca dawcy prawdy, Jedynego, który ma prawdę i niesie tylko Prawdę…

Jak zatem mamy głosić Prawdę Słowa, w którą wierzymy, że homoseksualizm jest grzechem (dla wątpiących polecam fragment z Bibli/Nowego Testamentu: Rz…), nie odrzucając od razu człowieka, nie potępiając od razu na wstępie? Na pewno nie ogłaszając, że Bóg nienawidzi homoseksualistów, bo to po prostu nie jest PRAWDA! Prawda jest taka, że Bóg kocha grzeszników – wszystkich: tych co kradną i tych co kłamią – i chce by oni pokochali Jego! Najpierw jest miłość, potem poznanie PRAWDY.

Od dwóch z górą lat koresponduję z młodym człowiekiem, zdeklarowanym homoseksualistą, którego staram się przekonywać, że Bóg go kocha, nie odrzuca tylko dlatego że jest "inny", jednak prosi, PROSI go o uznanie, że to co Bóg mówi jest PRAWDĄ, choćby było trudne dla niego do przyjęcia. Wierzę, że prawdziwa wolność, wolność, która „oświeca każdego człowieka” ( ), zaczyna się od doświadczenia Bożej Miłości, i - co jest wynikiem tegoż doświadczenia - prostej zgody na to, że „Bóg ma rację”. Nie zgody wymuszonej, nie zgody zagonionej do narożnika pejoratywnymi i aroganckimi epitetami. Nie zgody wynikającej z wyższości kogokolwiek nad kimkolwiek, ale zgody wynikającej z faktu, że Bóg nas kocha: bezwarunkowo i doskonale. Zgody na fakt, że Bóg umarł za mnie, grzesznika, że On ma racje mówiąc co jest grzechem a co nie, że On wie lepiej jak mam żyć i postępować oraz że Jego Standardy są lepsze i ważniejsze od moich. Po prostu, że On MA CAŁĄ RACJE I PRAWDĘ.

I to właśnie jest nawrócenie. Tu zaczyna się prawdziwe, świadome chrześcijaństwo i to właśnie dzieje się w sercu człowieka, który doszedł do takiego miejsca w życiu, w którym jest gotów przyjąć Boga i Jego Prawdę. Jest gotów, bo doświadczył Miłości, która nie chce go potępić, ale po prostu pomóc, wesprzeć, kochać…

I wtedy nie jest ważne jaki jest mój grzech. Nie jest ważne o co kłóciłem się z Bogiem – po prostu uznaję Jego Rację.

Wiem, że jest tu pewna trudność. Otóż wielu powie, że homoseksualizm jako taki to nie grzech i nie trzeba godzić się z żadnym Bogiem… ale to już inna historia, inny temat i na inną okazję…

Pozdrawiam ciepło…

niedziela, 3 lutego 2013

Nikt nie może dwom Panom służyć...


Rozważania nad Mat 6. 24 - 33

Zwykle gdy czytamy ten fragment myślimy o Bożym zaopatrzeniu, o Bożej trosce o nas. Jesteśmy wdzięczni za tą wspaniałą obietnicę, że Bóg troszczy się o nas bardziej niż o trawę czy wróble, bo jesteśmy więcej warci w Jego oczach. I to oczywiście prawda. Ale dziś chciałbym zwrócić naszą uwagę na coś co często umyka nam w tym fragmencie – na Boży apel o naszą jednoznaczną postawę wobec Niego.

Możemy służyć Bogu LUB mamonie. Nie możemy – jak mówią amerykanie – „mieć ciastka i zjeść ciastka”. Albo albo – świat lub Chrystus, życie lub śmierć, pragnienie dóbr lub pragnienie Chrystusa. Tak jak nie można być „trochę w ciąży”, tak nie można być „trochę w Chrystusie”, „trochę kochać Boga”, „trochę być w Kościele”. Ci którzy chcą być trochę „tu” trochę „tam”, kończą jak Ananiasz i Safira – śmiercią duchową.

Czasem widzę jak niektórzy próbują być „trochę” przyjaciółmi tego świata, ale nie stracić równocześnie swojego zbawienia – kończy się to zawsze źle. Nasze pragnienia, to co nas „kręci”, to co nas „napędza” wyznacza nam kierunek w życiu, determinuje naszą przyszłość, determinuje to kim będziemy, gdzie będziemy za lata. Jezus powiedział „moim pokarmem jest pełnić wolę Tego, który mnie posłał”, „nie samym chlebem żyje człowiek, ale każdym Słowem Bożym”. Ap. Paweł napisał: „żyję już nie ja, ale żyje we mnie Chrystus” – często przechodzimy obok tych fragmentów jak obok pięknych, ale odległych nam sloganów. A przecież w nich zawarta jest istota chrześcijaństwa, tego czym jest nasza relacja z Nim, istota naszego powołania – życie DLA Niego! Nie DLA siebie…

Nasze życie duchowe i „życie” tego świata są połączone jak waga – im więcej w nas Boga, tym mniej pragnienia rzeczy tego świata, im więcej w nas rzeczy tego świata, tym mniej w nas pragnienia modlitwy, pragnienia poznawania Go bardziej, pragnienia dzielenia się Nim z innymi, kochania bliźnich i pragnienia służenia Kościołowi!

Tak, nie można ominąć i tego aspektu – Kościół to Jego CIAŁO i kochając Boga będziemy kochać Jego – choć niedoskonały – Kościół! Im bliżej jesteśmy Niego, tym bardziej patrzymy na Jego Kościół jak ON!!! A On kocha swój Kościół, przebacza Jego błędy, przykrywa Jego wady i miłuje go całym sobą prowadząc i wychowując…

To jest lub może być jeśli zechcemy, taki „papierek lakmusowy” dziś dla nas – ile w nas jest pragnienia rzeczy tego świata, a ile gotowości poświęcenia dla szukania Jego Spraw – spraw Królestwa (Mt 6, 33!!) Ile w nas jest „kochania Boga całym sercem” a ile takiego „trochę tu trochę tam”…

Jeśli szczerze odpowiemy na to pytanie, zobaczymy gdzie naprawdę jesteśmy, jakie jest napradę nasze życie duchowe…

Czego z serca sobie i Wam życzę 

piątek, 4 stycznia 2013

When a Friend dies...


How do you feel, when someone dies? Very sad.

How can you possibly feel when it is your Friend that dies, with whom you’ve shared life, everyday unimportant matters and huge projects, with whom you consulted on future plans, dreamt up a vision of the future, planned actions, when You can’t bear it, but you have to carry on living. You cannot imagine the future, but the future comes, day upon day, and somehow, we get through...

People phone and ask, “How do you feel?” - the simplest of questions one can ask. I know, they ask because they care, but what can you say? Something else equally trivial? You just don’t want to say anything ...

Janek. My Friend and Confidant. My Partner in serving the church, my Reviewer and my Confessor.

He was a man with a heart for people. He was always ready to help others, ready to go and help even in the middle of the night. He had a huge heart and showed it to those in need. He helped in matters small and important, whether renovating and decorating or doing shopping, when someone needed a lift somewhere, or needed advice, encouragement, needed someone to notice their cares and respond to them ...

He was full of wisdom, and his advice to me - and I suspect to many - was priceless. I remember how we sometimes talked for a long time during our elders meetings, and then Janek would speak up and we all knew that there was nothing more to add: he spoke of that which was right, appropriate. He could sum up the discussion in a sentence, and when he spoke, we knew that was the truth, that that was what we should do ...

He also knew how to laugh and have a good time, and his sense of humour was almost legendary … His funny sayings will stay with me forever. (Two things I never say: the rosary and 'no' to an offer of cake).

His presence brought in an atmosphere of peace, reconciliation, accord. He was a wonderful church elder, the pastor’s right hand man, a support I could always count on. He was someone I could consult and an advisor capable of speaking a difficult truth in a manner that was full of love, a pastor who commanded trust, an unusual, never to be forgotten friend ...

Today we say goodbye with sadness, though really we do not say “goodbye”, but “see you later” …

See you one day, Janek. I know you’re now happy, that that which is evil here on earth is now behind you, and you’re having a laugh with the angels telling them all your jokes … I know, that if you could, You would be the one to comfort us today and you’d chastise us for being sad …

See you, Janek, see you one day, my best Friend …

środa, 2 stycznia 2013

Kiedy umiera przyjaciel...


Jak można się czuć gdy umiera człowiek? Źle.

Jak można się czuć, gdy umiera Przyjaciel, z którym dzieliliśmy życie, codzienne błahe sprawy, i wielkie projekty, z którym konsultowaliśmy plany, snuliśmy wizję przyszłości, planowaliśmy działania, z którym przegadaliśmy przy kawie tysiące godzin, z którym spędzaliśmy święta i… wyznawaliśmy sobie nasze grzechy…

Nie da się tego opisać, a trzeba jednak przeżyć. Nie da się tego znieść, ale trzeba żyć dalej. Nie da się wyobrazić przyszłości, ale przyszłość nadchodzi, nadchodzą kolejne dni, i jakoś przecież żyjemy…

Ludzie dzwonią i pytają: ”jak się czujesz” – najbanalniejsze pytanie jakie można zadać. Wiem, pytają z troski, ale cóż można powiedzieć? Kolejne banały? Nie chce się mówić nic…

Janek. Mój Przyjaciel i Powiernik. Mój Partner w służbie Kościołowi, mój Recenzent i mój Spowiednik.

Był człowiekiem serca. Był człowiekiem ku pomocy innym, gotowym pójść i pomagać nawet w środku nocy. Miał wielkie serce i okazywał je potrzebującym. Pomagał w małych i dużych sprawach, w remontach i zakupach, gdy trzeba było kogoś gdzieś zawieść lub przywieść, lub gdy trzeba było komuś doradzić, pocieszyć, dostrzec czyjąś troskę i odpowiedzieć na nią…

Był pełen mądrości, a jego rady były dla mnie - i jak mniemam dla wielu – bezcenne. Pamiętam jak czasem rozmawialiśmy długo o czymś na Radzie Kościoła, a potem  Janek zabierał głos i wszyscy wiedzieliśmy, że nie ma już nic do dodania: mówił o tym co prawe, godne. Potrafił podsumować w jednym zdaniu dyskusję, a gdy mówił, my wiedzieliśmy że taka jest prawda, że tak trzeba…
Umiał się też bawić i śmiać, a jego poczucie humoru było prawie legendarne… Jego powiedzenia („ciasta i różańca nie odmawiam…”) będą ze mną już na zawsze.

Zawsze wnosił sobą atmosferę pokoju, pojednania, zgody. Był wspaniałym Starszym Zboru, prawą ręką pastora, wsparciem, na które zawsze mogłem liczyć. Był konsultantem i doradcą mówiącym trudną prawdę w pełny miłości sposób, duszpasterzem wzbudzającym zaufanie, niezapomnianym, niezwykłym przyjacielem…

Dziś żegnamy go ze smutkiem, ale przecież nie mówimy „żegnaj”, ale jedynie „do widzenia”…

Do zobaczenia Janku. Wiem, że już jesteś szczęśliwy, że już to co złe tu na ziemi za Tobą, a Ty żartujesz sobie z aniołami opowiadając już im Twoje dowcipy… I wiem, że gdybyś mógł, to Ty byś nas dzisiaj pocieszał i strofował byśmy się nie zamartwiali…

Do zobaczenia Janku, do zobaczenia mój najlepszy Przyjacielu…