piątek, 30 grudnia 2011

Ciekawe pytanie...

Jeden z komentatorów mojego bloga zadał mi "ciekawe pytanie", które pozwolę sobie zacytować:

 Jeśli wyjsc z zalozenia, ze ludzie zostali stworzeni na obraz i podobienstwo Boze (co moze byc nieco ryzykownym gruntem pod dalsze rozwazania, bo nie wiadomo co to tak naprawde znaczy), to trzeba przyjac, ze Bog chce milosci tak, jak czlowiek. Czlowiek natomiast (i mowie to z calkowita pewnoscia, bo szczesliwie zaliczam sie do tego gatunku :) pragnie milosci, to znaczy odczuwa pewien BRAK. Bez milosci (na poziomie rodziny, ale takze w kontaktach damsko-meskich) usycha. Jest to wiec POTRZEBA. Czy w takim wypadku mozemy sensownie mowic, ze Bog CHCE milosci ? Bog, to znaczy Byt Nieskończony, Absolutny mialby "odczuwac" jakies BRAKI ? I dlaczego w ogole Bog mialby sie od nas domagac uwielbienia ? Czy bez tego nie jest Bytem Absolutnym ? A jesli nie mozna przykladac miary ludzkiej, to jak w ogole rozumiec to, ze Bog czegokolwiek pragnie ? Nie wiem czy wyrazilem sie dostatecznie jasno, bo mnie samemu chwilami ten problem wymyka sie spod wladzy mojego umyslu. Pozdrawiam


Kapitalne pytanie :) Chyba nie ma na ziemi myślącej istoty (oprócz tych co nie myślą tylko "chodzą do Kościoła"), która chcąc wierzyć, nie zadawałaby sobie takich i podobnych pytań - bo przecież jesteśmy homo-sapiens. Nie wszystkie pytania maja jednak jednoznaczna odpowiedź, a filozofia zna cała gama tychże...


No cóż, po pierwsze sądzę, że jest to kwestia co najmniej na doktorat z filozofii lub teologii... co najmniej doktorat :) 
Sprawa dotyczy tak szerokich i prawie (sic!) niedefiniowalnych pojęć, jak "wieczność", "doskonałość" (Boga rzecz jasna), "nieskończoność" itp. To sprawia, że na początku "doktoratu należałoby uściślić przez pierwsze kilka rozdziałów te terminy, co samo w sobie nie byłoby łatwe, nie mówiąc już o reszcie pracy doktorskiej, która mogłaby mieć tak lekko licząc kilkanaście tomów... :) 
Ponieważ nie mam możliwości rozpisania się tutaj aż tak szeroko (a z chęcią porozmawiałbym o tym z autorem pytania - zapraszam: pastor@kzns.pl ) spróbuję zaznaczyć jedynie, zarysować zaledwie kilka myśli, które mi się tu nasuwają (bo o teoriach, czy też wnioskach typu akademickiego, lub jakichkolwiek pewnikach nie może tutaj być mowy)

A więc: 
Należy założyć, że dystans/przepaść/"różnica" między nami a istotą, którą nazywamy "Bogiem" - choć znowu powinniśmy, podchodząc systematycznie, zdefiniować pojęcie "Bóg" - jest z założenia tak ogromna, że wszelkie próby całkowitego, "większościowego" poznania Go musza być skazane na porażkę - inaczej nie byłby Bogiem. Aby to zilustrować posługuję się zazwyczaj następującym przykładem: istnieją "stany istnienia"/stany materii, które mogą być poddane następującej ogólnej gradacji: 
- materia nieożywiona > materia ożywiona (roślina) > materia ożywiona (zwierzę) > człowiek 
Oczywistym jest, że "odległość/różnica" między np. skałą i rośliną jest wielka, jeszcze większa między np. zwierzęciem a człowiekiem. Wyobraźmy sobie więc istnienie następnego stopnia istnienia (jako wierzący) jakim są aniołowie, i wyobraźmy sobie przepaść między ich "umysłem" a nami jak między psem a człowiekiem (na potrzeby niniejszego wywodu). A potem wyobraźmy sobie jeszcze wyższy "stan istnienia" - archaniołowie (proszę wybaczyć trywializm - to tylko na potrzeby mojego przykładu), i jeszcze wyższy - Bóg. 

A więc: czy człowiek może dogadać się z psem? Owszem, ale na bardzo prostym poziomie. Spróbujmy bowiem porozmawiać z psem o rozwodach... :) 
Jak więc człowiek może "dogadać się z psem"? Ucząc go gdzie miska, ucząc komend "choć", "siad" itp itd, okazując czasem czułość, wyrażając do niego emocje, itp itd. Ufając, że pies odbierze sygnały i będzie wierny. Ale czy możemy z psem "porozmawiać"? Zaiste nie bardzo...
Czy człowiek potrzebuje psa? I tak i nie. Czy człowiek może żyć bez psa? Oczywiście....
(Może ten przykład z psem nie jest najlepszy, bo człowiek oczywiście potrafi być dla zwierząt okrutny i zły, a Bóg jest - jak wierzę - dobry, ale to tylko taki przykład, który niestety ma wady...)

Z tego mojego wielce nieudolnego wywodu (proszę o wybaczenie) można na poziomie wielkiej ogólności wyciągnąć kilka wniosków: 
- Boga można poznać tylko na tyla na ile nam pozwoli i sam umożliwi (Biblia, Duch Święty, działanie Boże wokół - dla otwartych oczu...)
- Boga nie można zrozumieć całkowicie
- Relacja z Bogiem opiera się na "wierze", "zaufaniu", "relacji serca",  a nie na zrozumieniu

Tu rodzi się oczywiste pytanie "czym jest wiara?" co to znaczy wierzyć?" Wiara dla mnie to ryzyko a nie "pewnik" - Hebr 11, 1 i 6! To ryzyko mojego osobistego założenia, że to co mówi Biblia jest prawdą, że jest tym co Bóg nam zostawił, bo to jedyne co mógł zostawić abyśmy Go choć trochę zobaczyli i pojęli. Posłał tez swojego Syna, aby był obrazem Jego tu na ziemi. To wszystko co uznał, że możemy pojąć, zobaczyć i trochę "poczuć" i zbudować z Nim relację "serce do serca". 
Reszta jest zaufaniem i WIARĄ - moim ryzykiem (puki żyję)

Pytając więc "po co Bogu człowiek"? "czy Bóg ma potrzeby skoro jest doskonały?" jest - proszę wybaczyć -jak "pieska próba" zrozumienia człowieka, lub denerwowania się na tegoż...
Bóg oczekuje wiary i zaufania - za to jest nagroda. Nie wymaga byśmy Go rozumieli, pojęli Jego zamiary czy debatowali o Jego potrzebach, bo wie, że jesteśmy na to zbyt mali...
Nie jesteśmy w stanie pojąć nawet czym jest "wieczność", a termin "doskonałość" wymyka się nam z naszych pojęć. Więc jeśli (sic!) jest Bóg (w co wierzę i ryzykuję całym sobą i całym sercem), to jest dla nas z założenia nie do "zbadania", nie do "zrozumienia", nie do "sklasyfikowania" - sorry :( 

Podsumowując: Bóg kocha swoje stworzenie - nas. Nie rozumiemy dlaczego stworzył nas takimi jakimi jesteśmy. Może nigdy na ziemi nie zrozumiemy...  Dla mnie to kwestia "wolności" człowieka, który będąc wolnym i niezależnym od Boga. ma możliwość dana od Niego, by zadawać pytania, by Go, Boga odrzucić (bo jest w pełni wolny - ma wolną wolę), by żyć jak chce i w końcu ma możliwość UWIERZYĆ BOGU LUB NIE - czytaj: ZARYZYKOWAĆ... 

Wiem, że bóg mnie kocha. Dał mi tego wiele dowodów, zarówno z Biblii (Jezus), jak i w codziennym życiu - co jest moją osobista wiarą. I ja postanowiłem całym moim życiem zaryzykować i mimo iż nie wszystko rozumiem, ufam Mu i idę za nim, wierząc w Jego standardy, przykazania, Jego miłość. Czy zadaję sobie pytania takie jak Ty drogi czytelniku? Oczywiście! Czy znam odpowiedzi? Nie. 
Czy mimo to chce wierzyć? Tak!! 

Kilka lat temu (ze 25 :) ułożyłem wiersz, który dedykuję wszystkim, którzy mają pytania: 

Człowieku, dokąd idziesz? 
co osiągnąć pragniesz?
Czemuś taki dumny, że karku nie nagniesz
nawet przed Bogiem?

Wszak to On Cię stworzył, 
On życiem obdarzył,
A Ty - człek niewdzięczny - rząd dusz mieć zamarzył

"Jam jest CZŁOWIEK" - zawołasz
Lecz kędy twa droga?
Tak, jesteś człowiekiem
Lecz też "dziełem Boga"

Strzeż się prochu marny -
ma myśl w przód wybiega -
boś nie jest mocarny, a Bóg Cie ostrzega

I kiedyś, gdy staniesz
tuż przed śmierci progiem
zrozumiesz żeś niczym
zapragniesz być z Bogiem

Potem strach Cię ogarnie 
"Czy On mnie zobaczy"
Padniesz na kolana i...
Bóg Ci przebaczy

Przebaczy, bo Cię kocha,
wielką Bożą miłością,
którą Ty, całe życie 
odtrącałeś z złością

Przygarnie Cię do siebie
weźmie w ojca ramiona
i będzie Ci tak dobrze...
dopóki nie skonasz

A gdy się już wypełni,
spod zamkniętych powiek
szepniesz już raz ostatni:
"tyś Bóg wielki Panie,
ja - marny człowiek" 

J.Orłowski, "Dokąd ***",  1985

Pozdrawiam ciepło....

czwartek, 22 grudnia 2011

Święta... czyli warto pomyśleć

Święta. Dla jednych szał zakupów, gorączka przygotowań, wymyślanie prezentów. Dla innych smutek biedy, kombinowanie jak tu jeszcze raz przeżyć, skąd wziąć pieniądze na wigilię, o prezentach już nawet nie wspominając...
Święta. Dla jednych piękna tradycja, rodzina przy wspólnym stole, łamanie się chlebem, życzenia, przeżywanie. Dla innych koszmar konieczności uśmiechania się do tych, których nie cierpią, sztuczność zachowań, pustka duchowa...
Święta. Jak wiele innych momentów i spraw, zawsze są dwie strony medalu, zawsze są biedni i bogaci, syci i głodni, zadowoleni i tacy, którzy nienawidzą świąt (choćby z powyższych powodów)... Tak, tak, coraz więcej tych ostatnich, niestety...

Czym dla mnie są Święta?
Nie są tylko "przeżywaniem Narodzenia Pana", bo ileż razy można, nie wpadając w ogłupiającą rutynę choćby najpiękniejszej tradycji, w której nie ma już treści, ale tylko pusta forma powtarzana bezmyślnie, klepanie frazesów i skomercjalizowany owczy pęd?
Nie są tylko "romantycznym/magicznym czasem świąt", bo na romantyzm żona czeka cały rok, bo pamiętać o biednych i tych w więzieniu trzeba cały rok, bo miłym i pogodnym dobrze jest być nie tylko od święta, bo życzyć dobrze bliźnim Pan Jezus nakazał nam na całe nasze życie...
Nie jest to także tylko czas wariackiego sprzątania domu, bo jak mniemam, dom powinien być zawsze utrzymywany w czystości, porządki robione regularnie, by gość i domownik mogli czuć się zawsze dobrze...
I w końcu nie jest to tylko "czas pojednania", bo pojednanie powinno być stylem życia chrześcijanina, a atmosfera - zwłaszcza w domu - zawsze pogodna (no, może prawie zawsze - poza tymi chwilami gdy sprzeczamy się o drobiazgi... tak, tak, sprzeczamy się. Ale to tylko chwile :)

Czy więc jestem przeciwny Świętom? Absolutnie nie! Widzę ich sens i głęboki cel. Martwi mnie tylko - a często wścieka, gdy słyszę te idiotyczne frazesy za którymi nic się nie kryje poza pozą - ich niewiarygodne spłycenie, skomercjalizowanie, ogłupienie i zagubienie prawdziwej Treści, którą jest Chrystus!

Więc czym są Święta dla mnie?
Przede wszystkim to jest PRETEKST :)
Pretekst by mówić o Bogu żywym, który kocha i chce miłości (sic!)
Pretekst by przypominać o tych co sami o sobie przypomnieć nie mogą
Pretekst by BYĆ z rodziną w niecodzienny sposób, być świadectwem przy wigilijnym stole.
Pretekst by raz jeszcze pomyśleć o cudzie Narodzenie, którego i tak nie zrozumiem nigdy

W te kolejne Święta życzę Wam kochani (i sobie jak zawsze), byście pamiętali, że "święta" to nie wymysł człowieka, ale Boga, który nakazał Izraelowi już tysiące lat temu "święcić" pamięć o wydarzeniach, w których Bóg okazywał swoją  Potęgę. Życzę Wam, byśmy przezywając Święta zechcieli zapytać samych siebie: "a co z resztą roku?". Życzę Wam, byście się rozglądnęli wokół, poszukali ubogich/potrzebujących i wyrobili w sobie nawyk pamiętania o nich cały rok. Życzę Wam, by Obecność Boża, tajemnica Świąt, atmosfera Narodzenia, była z nami nie tylko od święta, ale i na co dzień.
I jak napisałem w kolędzie "Święta", (którą, kiedyś z Bożej Łaski było mi "popełnić"):
"I nie ważne jak wspaniale święcisz Święto to, ważne aby Chrystus mieszkał w sercu twym cały rok..."
(do odsłuchania z clipem świątecznym na: www.kzns.pl (prawy róg "video"), lub na youtube i facebook'u...)

I o to chodzi. Właśnie o to chodzi...

Niech Bóg Was błogosławi obficie
z miłością dla Wszystkich na te Święta, i każde kolejne (jeśli z Bożą pomocą przyjdzie nam dożyć)....

PS: wszystkich, którzy są zawiedzeni, bo spodziewali się kolejnego radosnego felietonu - najmocniej przepraszam :)

wtorek, 13 grudnia 2011

Co by było gdyby... - rozważanie na rocznicę stanu wojennego

Co by było gdyby…? To pytanie stawiamy sobie w wielu momentach życia i w wielu momentach historii. Stan wojenny i jego ocena będą przez wiele lat jeszcze wzbudzały emocje i kontrowersje. Pomyślałem sobie jednak, co by było gdyby…

Co by było, gdyby stan wojenny nie został wprowadzony? Gdyby władza zdecydowała się na kompromis z „Solidarnością”? Gdyby cała ta „energia, nadzieja, siła narodu” – jak powiedział dziś rano w radio Henryk Wujec – została spożytkowana na konieczne wtedy reformy ekonomiczne, na odnowę Polski? Gdyby wtedy wspomniane reformy zostały wprowadzone, czyż nie wchodzilibyśmy do Europy w 1989 (a może wcześniej) jako nędzarze, ale z całkiem inną pozycją negocjacyjną…

Czy planowane na wiosnę 1982 r. przez „Solidarność” wolne wybory samorządowe zmieniłyby obraz Polski? Czy władza oddała by inicjatywę ustawodawczą? Czy Rosja Sowiecka zostawiłaby nas w spokoju i tak po prostu pozwoliła na zmiany ustrojowe?

Co by było, gdyby gen. Jaruzelski pozwolił, na powolne zmiany, a  konieczne reformy zostałyby wprowadzane przy wsparciu całego narodu? Czy ta „energia i nadzieja” pozwoliłaby przeprowadzić je bez podziałów i kłótni? Czy Wałęsa, Gwiazda i Walentynowicz nie rozeszliby się w swoich ideach i poglądach na Polskę? Czy dałoby się zmienić Polskę bez jakże głębokich podziałów między Polakami, których jesteśmy świadkami do dziś? Czy bez „okrągłego stołu” bylibyśmy dziś mniej skłóceni, a wojna polsko-polska nie miałaby dziś miejsca nawet przy rodzinnym stole?

Co by było, gdyby Polska wyłamała się - sama, na długo przed innymi państwami bloku sowieckiego - na samodzielność? Czy pozwolono by nam pójść swoją drogą, czy też zobaczylibyśmy krew płynącą na ulicach polskich rzeką szeroką i te ponad sto tysięcy żołnierzy radzieckich (który przecież stacjonowali w Polsce!) panoszących się na naszych ulicach? Terroryzujących nas bez skrupułów?
(Już doprawdy wolę Polskie wojsko na ulicach, choćby dlatego, że wobec ruskich nikt nie miałby skrupułów i krew by się z pewnością polała strumieniami… Bo jakoś trudno mi sobie wyobrazić ich bierną postawę wobec zmian ustrojowych w Polsce… ale któż to może wiedzieć co by było? )

Czy stan wojenny zaoszczędził nam wojny, krwi, zbrodni, bólu niewyobrażalnie większego od ofiar które znamy, czy przeciwnie – zamknął nam drogę do wolności, odebrał dziejową szansę, zamordował nadzieję?

Nie wiem.

Pewnie nigdy się nie dowiemy. Nie poznamy odpowiedzi… Chyba, że kiedyś Bóg w swojej dobroci, gdy już będziemy u Niego, pozwoli nam zobaczyć alternatywną wersję historii J

Niemniej musimy pamiętać i przekazać następnym pokoleniom – naszym dzieciom -  wiedzę o naszej walce, o poświęceniu, o determinacji i o tym szlachetnym wielkim zrywie narodowym 1980/1981 r., który jest naszą dumą, który był przykładem dla świata, przed którym świat w podziwie zaniemówił, który wspominamy ze smutkiem, ze względu na ofiary, ale z honorem i dumą. To my, Polacy, pierwsi podnieśliśmy głowę, aby wyrwać się z niewoli! Jako pierwsi odważyliśmy się powiedzieć „nie” komunizmowi!

Dziś wspominamy i oddajemy cześć tym, którzy walczyli o naszą wolność, którzy poświęcili swoje życie, karierę, rodziny i swoją młodość, abyśmy dziś mogli cieszyć się wolnością.

A jednak gdy myślę „co by było gdyby”, gdy patrzę wstecz wspominając „ten dzień bez teleranka”, moją ostateczną nadzieją jest wiara, że Bóg jest Panem historii, wie wszystko, wszystko może, nad wszystkim czuwa i nic, nigdy, przenigdy, nigdzie i w żadnych okolicznościach nie wymyka Mu się spod kontroli!

I to niech będzie najlepsza puenta… 

środa, 7 grudnia 2011

Integracja Europy a proroctwo Daniela...

Czytałem ostatnio wywiad z byłym prezydentem na temat integracji europejskiej. 
Ciekawy wywiad doprawdy J 

Najbardziej jednak poruszył mnie fragment mówiący o potencjalnej przyszłości Europy, potencjalnej integracji. Pomijając pytanie czy ta integracja jest dobra czy nie, konieczna czy też nie, zamurowało mnie gdy przeczytałem (choć może to było w następnym artykule) że jest plan, aby 10 państw europejskich zawarło ścisłe porozumienie-układ, na mocy którego stworzą Federację Europejską, z którą inni będą mogli tylko „stowarzyszyć”. Będzie to silne „państwo” (remedium na konającą Unię), o wspólnej polityce zagranicznej, własnej armii, jednolitej polityce gospodarczej i walutowej, jednolitym systemie bankowym itp. Itd.

Zamurowało mnie. Czemu? Niektórzy może pamiętają jak całkiem niedawno (20 lat temu…) nauczanie z księgi Daniela o „dziesięciu rogach i małym rogu” było jakże popularne. I rozglądając się wokół mówiliśmy wówczas, że jedno państwo w Europie to niemożliwy scenariusz… Czyżby?

Czy tak trudno nam dziś wyobrazić sobie 10 państw, i jedno dominujące w Europie? 
Czy tak trudno wyobrazić sobie powszechną kontrolę nad obywatelami z powodu terroryzmu, niepokojów, zamieszek (patrz: Grecja, Londyn, niedawno )Francja? 
Czy tak trudno wyobrazić nam dziś sobie mocne przywództwo europejskie, albo wręcz "mocnego człowieka" o którego tak głośno świat woła... 
Czy tak trudno wyobrazić nam sobie państwo policyjne, gdzie nikt i nic nie może się "ukryć", gdzie powszechna inwigilacja - dla zapewnienia bezpieczeństwa, a jakże! - sprawia, że "mali i wielcy nie mogą nic kupić ani sprzedać" bez kontroli?
Czy to nie krok do totalnej kontroli nad każdym i wszędzie? 

Na naszych oczach dzieje się historia. Rozumiem oczywiście ekonomiczne argumenty dla integracji, aby uniknąć katastrofy, która może skutkować nieprzewidywalnymi reperkusjami, a może i wojną w Europie (gdyby strefa euro sie rozpadła a układ z Shengen został wypowiedziany). Rozumiem także racje stanu Polski, która powinna być w centrum tych przemian, aby nie zostać znowu spisaną na straty. Rozumiem w końcu, że obecna sytuacja nie daje nam.Europie wyboru - albo integracja w jedno państwo/federację, albo katastrofa o nieobliczalnym wymiarze tragedii, a może i wojna... (tak, to nie jest takie niemożliwe. Siły ruchów społecznego gniewu, niezadowolenia nie da się ani ukierunkować ani przewidzieć ani opisać. Takie sytuacje prowadziły w historii już nie raz do wojen i rewolucji, choć i wtedy wszyscy mówili "niemożliwe") Rozumiem, że taka jest konieczność czasów i każdy kto myśli logicznie oraz ma elementarną wiedzę o ekonomii i polityce to rozumie, jak mniemam...

Niemniej widzę jak powoli, przebiegle, wszystko to prowadzi nas do sytuacji, która niesamowicie jest zgodna z Biblijnymi proroctwami. Sytuacji, która ułatwia powstanie jednego rządu Europy, jednej centralnej władzy, jednego "władcy", a potem... 

No cóż, pożyjemy, zobaczymy. Może jestem przewrażliwiony :) To tylko przecież moje subiektywne spekulacje. 
Co jeszcze przyjdzie nam przeżyć? Miejmy oczy otwarte, szukajmy Pana dopóki można Go znaleźć, bądźmy blisko Boga, bo przecież dziś, na naszych oczach dzieje się przyszłość! 

poniedziałek, 28 listopada 2011

Kara śmierci, czyli: "Panie, koniec świata!"

Słuchałem niedawno rozmowy dwóch polityków (znowu... jestem doprawdy niepoprawnym optymistą).
I cóż słyszę w owej rozmowie? Oto polityk lewicowy (Kalisz), o którym nie można w żadnym razie powiedzieć, jakoby był obrońcą Kościoła, jest przeciwny karze śmierci, mówi o moralności, godności człowieka, nieodwracalności kary śmierci i jej niegodnym wymiarze. Natomiast polityk prawicowy (Hoffman), który na wskroś przyznaje się do etosu katolickiego Kościoła, dla którego Jan Paweł II jest zapewne niepodważalnym autorytetem - oto ten polityk głosi, że kara śmierci jest konieczna!
Chciałby się złośliwie powiedzieć: "Panie pośle Hoffman, niech Pan z łaski swojej jedzie do Rzymu, stanie przed grobem niepodważalnego Pańskim zdaniem autorytetu, który dla Pana i wielu Polaków jest wciąż wzorem, i niechże Pan to nad tym grobem powtórzy..."
Jestem doprawdy złośliwy, ale jako żyje Pan, nie rozumiem co się na tym świecie porobiło! Ci sami politycy, którzy tak niedawno głośno krzyczeli jak to kochają Jana Pawła II, teraz zaprzeczają fundamentalnym tezom jego nauczania...
I tak to właśnie jest u nas z tą "miłością" do papieża Polaka - jest czysto teoretyczna. Bardziej wynika z naszego poczucia dumy, że oto Polak tak daleko zaszedł, bardziej leczymy nasze polskie kompleksy idealizując - słusznie lub na wyrost - JP2, niż realnie i rzeczywiście jesteśmy gotowi posłuchać - ze zrozumieniem! - co mówił i co głosił...
Moje odczucia co do roli Jana Pawła II, są ambiwalentne, może nie do końca całkiem obiektywne (jako niekatolik patrzę z dystansem), ale są takie punkty moralności, w których zgadzam się z nim całkowicie (homoseksualizm, aborcja, eutanazja, kara śmierci), i doprawdy nie mogę zrozumieć jak łatwo Ci którzy tak się nim szczycą, potrafią zapierać się jego nauczania. Pomijając fakt, że będąc w tym Kościele winni są posłuszeństwo jego nauce...
Smutne to i niezmiernie przykre, a - o ironio - pisze to (niżej podpisany) protestancki pastor...

piątek, 25 listopada 2011

Kiedyś lubiłem programy publicystyczne...

Kiedyś lubiłem programy informacyjne. Lubiłem posłuchać sporów inteligentnych ludzi o ważnych kwestiach, o problemach Polski, o przyszłości a czasem o przeszłości opowiadanej w mądry sposób...
Kiedyś miałem w zwyczaju w wolnej chwili usiąść wygodnie z kawą i włączyć TVN24, aby dowiedzieć się co nowego w polityce ("Co tam Panie w polityce? Chincyki cymają się mocno?")
Kiedyś dyskusje, których słuchałem, były rzeczowe, pomocne w poznaniu rzeczywistości politycznej, otwierały oczy, zachęcały do myślenia, do troski o Polskę...

Dziś, gdy zdarza mi się (coraz rzadziej, niestety, albo stety :) posłuchać rozmów na kanale informacyjnym, to w tych nielicznych przerwach między reklamami (sic!) słyszę tylko "kto, z kim, kiedy, po co, czy aby na pewno, za ile i jaki tajemniczy, niecny zapewne ma zamysł..." i jestem coraz bardziej zmęczony...

Bo ileż czasu można roztrząsać np: czy p. Ziobro założy partię, jakie ma zamiary zapewne niegodne, i kiedy... skoro wystarczy poczekać...
Ile można słuchać o czym będzie expose premiera - skoro można poczekać kilka godzin...
Ile można roztrząsać czy Schetyna kłóci się z Tuskiem, jak bardzo i co zrobi aby premiera obalić...
Ileż można doszukiwać się zdrad, kłamstw, krętactwa, układów, podtekstów, drugiego dna!! Dziennikarze - przynajmniej niektórzy - albo są na wskroś zepsuci, widząc wszędzie tylko zło, oszustwo, zdrady i łapówki, albo zapędzili się już tak bardzo w tym tzw. "dziennikarstwie śledczym" (czytaj: pretekst do szperania w cudzym życiu, potrzebnie lub nie), że w pogoni za oglądalnością (czytaj: zyskiem), zatracili już wszelki sens...
Jak słucham tych rozmów "gadających głów" w niektórych programach informacyjnych, widzę ich "wszechwiedzę", arogancką manierę, to myślę sobie gdzie tu zdrowy balans??!!

Nie jestem przeciwnikiem rozmów, debat, ale na sensowne tematy, na litość Boską! Nie o domysłach typu: "dlaczego premier poniżył Schetynę?"!! Ech, ta nasza "polska" podejrzliwość! Wszędzie wietrzymy spiski, oszustwa, katastrofy, zamachy! Trochę rozsądku, wołam! Trochę umiaru, błagam!
Choć wiem, że jestem "głosem wołającym na puszczy..."

Hej, Polsko! Czy ktoś mnie słyszy?????

piątek, 18 listopada 2011

Nergal, Biedroń i inne "przypadki"...

Ktoś powiedział do mnie ostatnio tak: "Panie, popatrz Pan co się porobiło: homosie w Sejmie! Co za czasy! Tych wszystkich homo należałoby wykopać z sejmu na... " i tu padło niecenzuralne określenie.
Pomyślałem sobie, czy rzeczywiście to jest dobra droga i taka postawa jest najlepszą z możliwych...
Myślę, że takie właśnie artykułowanie sprawy prowadzi do tego, że chrześcijanin jest postrzegany jako obywatel ciemnogrodu. Przez takie opinie, jesteśmy wykluczani z debaty i traktowani jak "prymitywy". Niestety...
Więc jaka powinna być nasza postawa? Gdy rozmawiam z ludźmi o homoseksualiźmie, zawsze podkreślam coś co nazywam "Bożym podejściem": "Bóg nie akceptuje grzechu, ale kocha człowieka". I akcent zawsze stawiam na "kocha człowieka". Bez tego elementu miłości, zarówno przy wypowiadaniu swojego zdania, jak i w debacie, pozostanie tylko sucha, beznamiętna litera, która jedynie zaostrza dyskusję...
Jest wielką sztuką tak rozmawiać z oponentem, aby nie tracić atmosfery miłości, szacunku, nawet jeśli rozmawiamy z kimś kto wzbudza w nas opór. Jezus, gdy rozmawiał z "grzesznikami", często akcentował Bożę przebaczenie, a nie sąd. Wielu z homoseksualistów, którzy może nawet mogliby wysłuchać naszych (ewangelicznych) argumentów, są odrzucani przez naszą wyniosłą, często arogancką postawę, do której nasza "racja" nie daje nam bynajmniej prawa... tak być nie powinno, tak nie postępowałby Jezus.
Nauczmy się z nimi rozmawiać przez pryzmat szacunku, dajmy im szansę na dobrą rozmowę, nie koniecznie zaczynającą się od słów "Ty grzeszniku!".
A propos sejmu: Moim skromnym zdaniem, homoseksualiści, będący takimi samymi obywatelami tego kraju, mają takie samo prawo być wybieranym do władz jak inni obywatele. Jeśli ktoś na nich głosuje - mają prawo być w Sejmie. Może nam się to podobać lub nie, możemy być przeciwni i nazywać grzech grzechem, ale nie możemy wykluczać nikogo z debaty. Nie jesteśmy państwem wyznaniowym i może nam się nie podobać demokracja, ale nasze zdanie wyrażamy przez głosowanie, a nie przez obelgi i plucie na tych, którzy nam się nie podobają... Wydaje mi się, że rozmowa pełna szacunku i miłości, więcej zdziała niż obrażanie.

I jeszcze dygresja o tzw. "kwestii pana Nergala".
Pozwolę sobie zauważyć, że w całej tej kwestii zatrudnienia pana Nergala przez TV, więcej szkody przyniosło wałkowanie tej sprawy, niż samo uczestnictwo p. Nergala w wiadomym programie. Tyle jest przemocy, zła, arogancji w telewizji, że p. Nergal nie jest ani czymś wyjątkowym, ani nowym. Całe zamieszanie przysporzyło mu tylko popularności i jeszcze raz uwidoczniło niską jakość debaty w Polsce...

No, to wcisnąłem kij w mrowisko, jak mówi znajomy, który się właśnie przygląda przez ramię mojemu wpisowi... Więc, zapraszam do dyskusji :)

piątek, 11 listopada 2011

Gdy myślę Polska... rozważanie na Dzień Niepodległości

Gdy myślę Polska, widzę złote drzewa w blasku słońca jesiennego, jasne łany zbóż w lecie, pola pokryte metrową warstwą białego puchu w zimie, zimne morze szumiące wolnością, górski skalisty szczyt, na którym powiewa dumnie łopocząc w porywach halnego - biało czerwona...

Gdy myślę Polska, słyszę w sercu echo głosów tysięcy moich rodaków, którzy przez pokolenia ginęli za wolność mojej Ojczyzny, na różnych frontach, w różnych armiach, walczących z honorem, idących tam gdzie inni nie mieli odwagi, umierających z imieniem Najjaśniejszej Rzeczpospolitej na ustach... godnie reprezentowali swój Kraj...

Gdy myślę Polska, myślę o tradycji pokoleń, rodzinie zebranej wokół wigilijnego stołu, polskiej gościnności, gdzie "gość w dom, Bóg w dom", patriotyźmie codziennej "pracy u podstaw", sąsiedzkiej pomocy, Ewangelicznych Wartościach, obecnych w codziennym życiu...

Gdy myślę Polska, mówię o umęczonym tragiczną historią Kraju, który nie tylko przetrwał zdrady sojuszników, okupacje, rozbiory, wojny, ale wyszedł z nich wzmocniony, nie poddał się, nie zgiął karku i ciągle podnosi głowę, wierząc w dobrą przyszłość...

Gdy myślę Polska, słyszę jak minister Beck przemawia w Parlamencie w 1939 roku, tuż przed wojną i mówi: "Pokój jest rzeczą cenną i pożądaną. Nasza generacja, skrwawiona w wojnach, na pewno na okres pokoju zasługuje. Ale pokój, jak prawie wszystkie sprawy tego świata, ma swoją cenę, wysoką, ale wymierną. My w Polsce nie znamy pojęcia pokoju za wszelką cenę. Jest jedna tylko rzecz w życiu ludzi, narodów i państw, która jest bezcenna. Tą rzeczą jest honor" 


Gdy myślę Polska, mówię: "moja Ojczyzna - kocham Ją, jestem z niej dumny!"

Może to naiwne, może to tylko moje marzenia, może nawet ktoś powie "to głupie" - ale powiem szczerze, mam gdzieś, co ktoś powie... Jestem sobą, jestem szczery, mówię i piszę z serca, a jeśli komuś się to nie podoba, trudno...
Pozdrawiam
JO

wtorek, 8 listopada 2011

Nowy Sejm, stare złośliwości, a prasa "sobie rzepkę skrobie"...

Zaczęła się nowa kadencja Jaśnie Nam Panującego Sejmu. I co? I nic. Te same zachowania, te same pytania, te same bzdury urastające do rangi narodowych problemów już na pierwszym posiedzeniu. Jakby nie mogło choć raz być godnie, spokojnie, bez ekscesów i bez „problemów”, o których wiadomo, że są tylko „szukaniem dziury w całym”…
A prasa, jak to prasa – szuka sensacji i problemów tam gdzie ich często nie ma…
Słuchałem w jednej ze stacji rozmowy dwojga redaktorów z kilkoma politykami i po raz kolejny zadałem sobie pytanie: „co, tak naprawdę, jest celem istnienia prasy?” Często wydaje mi się, że tym celem przestaje dzisiaj być dociekanie prawdy, ale staje się rozdmuchiwanie często rzekomych problemów, tak aby było za czym gonić i o czym rozmawiać, napędzając oglądalność. Oczywiście widzowie są ciekawi rzeczy, ale styl i sposób zadawanych pytań przez niektórych dziennikarzy co najmniej zastanawia, czy rzeczywiście chcą prawdy, czy chcą sensacji.
Rozumiem, że kwestią istnienia prasy i telewizji jest oglądalność i czytelnictwo. Gdy jest nudno – oglądalność spada i zyski stacji spadają. Więc trzeba koniecznie znaleźć jakąś aferę…
Nie chcę umniejszać autentycznie istotnej, wręcz niezastąpionej roli niezależnych mediów. Rozumiem, że rynek ma swoje prawa, redaktorzy, gazety  i stacje muszą zarabiać i zależy im na kupowaniu ich produktu, ale zastanawiam się, czy nie jesteśmy w tej kwestii świadkami przekraczania norm zdrowego rozsądku… ? Jeśli redaktor, po wymianie zdań między dwoma politykami pyta jednego z nich: „Co pan na to, czy nie sądzi pan, że został właśnie śmiertelni obrażony? Czy odda Pan cios?” to jak można to nazwać jeśli nie jątrzeniem problemu?
Już nie wspomnę o tych ciągłych dylematach naszych mediów typu: „kto z kim się kłóci, kto się nie odzywa, a ten  nie podszedł do tamtego w sejmie, a ten jest w stanie wojny z tamtym” itp. itd. Toż to zachowanie dzieci w piaskownicy! A wystarczy tylko chwilę poczekać i wszystko jest jasne…
Nie mógłbym być redaktorem, byłbym zbyt… cierpliwy J

środa, 2 listopada 2011

Ekumenia czy Królestwo Boże...

Maiłem ostatnio honor być zaproszonym i mówić kazanie w Kościele Ewangelickim. Będąc gościem w innym Kościele zawsze myślę sobie ileż to razy odpowiadałem na następujące pytanie: "dlaczego jest tyle wyznań/kościołów na świecie? Czy nie byłoby wspaniale gdyby wszyscy się zjednoczyli?"
No cóż, może byłoby wspaniale, ale puki co żyjemy na ziemi i nie sądzę aby było to możliwe... :(
Pomijając jednak pytanie "dlaczego?", zadałem sobie pytanie co w takim razie możemy zrobić mając taki stan jaki jest, jaka powinna być nasza postawa, aby:
a) nie zwariować z rozpaczy...
b) nie popaść w nieobliczalną skrajność...
c) nie zamknąć się w sobie i popaść w depresję
d) nie zamienić się w sektę głoszącą wyłączność na prawdę...

Moje skromne zdanie, moja osobista refleksja i moje remedium jest następujące:
Musimy nauczyć się myśleć nie kategoriami denominacji, ale kategoriami Królestwa Bożego. Gdy myślimy o kościołach, wyznaniach, musimy nauczyć się uznawać je za różnorodną formę emanacji Królestwa Bożego! Ta różnorodność, pozornie daje wrażenie podziałów, jednak jeśli nauczymy się traktować siebie nawzajem z szacunkiem, szukając tego co łączy, a nie tego co dzieli, szanując inne zdanie i inną liturgię, inny styl i inną formę pojmując jako wyraz Bożej Różnorodności - będziemy blisko Bożego serca i Bożego Królestwa.
Wierzę, że Jego Królestwo nie ma ram denominacyjnych i miły jest Panu Bogu zarówno ten który śpiewa XVI-to wieczne hymny, jak i ten który klaszcze do rytmu nowoczesnych refrenów. On kocha tego, który celebruje formułę liturgiczną nabożeństwa jak i tego, który spontanicznie prowadzi nabożeństwo w którym liturgia jest nowoczesna i nie sformalizowana. Bóg jest bliski wszystkim tym, którzy szczerze i z serca chcą Go szukać i czcić, niezależnie od formy!
Wierzę także, choć dla wielu może to być "obrazoburcze", że Bóg nie jest "teologiem", ale przede wszystkim Ojcem, i wbrew nawykom i przekonaniu wielu, nie zależy Mu tak bardzo na doktrynie, jak zależy Mu na Twojej i mojej miłości do Niego. Tak wierzę, choć moja wiara może i jest naiwna... (co oczywiście nie znaczy, że doktryna jest bez znaczenia, ma swoje ważne miejsce, ale jeśli na szali położymy doktrynę i miłość - zawsze zwycięży miłość...)
Więc, gdy myślimy o denominacjach, kościołach, jedynym ratunkiem by nie zwariować jest... myślenie o Królestwie Bożym różnorodnym teraz, a w którym kiedyś, po śmierci, nie będzie katolików, luteran, prawosławnych, baptystów ani zielonoświątkowców, ale TYLKO DZIECI BOŻE.
Pozdrawiam ciepło :)

piątek, 28 października 2011

Autobiografie, czyli test charakteru...

Właśnie skończyłem autobiografię premiera Tony’ego Blair’a, „The journey”. Przyznaję – pozycja godna polecenia, napisana świetnie („pióro” godne dobrego pisarza - momentami doprawdy nie mogłem się oderwać), szczera do bólu, pisana lekko, jakby czasem od niechcenia, ale wyważona w swojej ocenie zdarzeń, co rzadkie w przypadku samooceny J. Książka niezwykła, rzuca całkiem nowe, inne światło na to czym jest przywództwo, jakim ciężarem i odpowiedzialnością obarczone jest podejmowanie decyzji, które często nikomu i tak się nie podobają, wywołując protesty z wielu stron, a zdecydować coś trzeba…

Z wielkim wyczuciem ale i szczerością pisze Blair o swoich dylematach, jednocześnie nie użalając się nad sobą zbytnio. Jest otwarty w sprawach prywatnych i państwowych, ale nie dotyka spraw w sposób mogący kogoś prawdziwie obrazić – wielka to sztuka tak pisać o partnerach politycznych,  liderach innych państw, premierach, aby mówiąc swoją „prawdę”, szanować inny punkt widzenia, decyzje innych, które autorowi wydają się błędne, nie wydając sądów, które są jedynie własną, subiektywną interpretacją faktów. Wydaje mi się, że to się udało T. Blair’owi wyjątkowo dobrze.

Książka wzbudziła moją refleksję właśnie stylem analizy sytuacji i zachowań, który – bezpośredni i nie ukrywający niczego, oceniający i polemizujący – potrafi jednak z wielkim szacunkiem odnosić się do innych polityków, partnerów czy oponentów. Przyznaję, że lubię czytać biografie – wiele mogą nas nauczyć, a umieć uczyć się na cudzych błędach to oszczędzać sobie rozczarowań. Wyciągając wnioski z cudzych doświadczeń, możemy sami uniknąć błędów.

Czytałem już różne biografie. Niektóre są pełne goryczy byłych przywódców, którzy nie umieli pogodzić się z porażką, nie umieli oddzielić prywatnego żalu od profesjonalnej dyskusji, nie nauczyli się lekcji szacunku i honoru, nie umieli zamknąć za sobą pewnych – choćby przykrych – rozdziałów czy wydarzeń i poprzez autobiografię, poprzez artykuły w gazetach, próbują wylewać pomyje na innych – w ich mniemaniu winnych. Smutne to wtedy, żałosne, pozbawione honoru i klasy zachowanie. Szacunek dla „wrogów” nawet w czasie wojny jest kwestią honoru. 
Zwycięstwo w podłym stylu jest klęską, a przegrana z honorem może być moralnym triumfem…

Ostatnio czytałem także (niestety), inną autobiografię. Człowieka, chrześcijanina, który wylał w swojej książce całą swoją frustrację, chcąc chyba zemsty na tych, którzy zranili go w przeszłości... Trzeba naprawdę mieć honor, by szanować po latach nawet przeciwników... 

wtorek, 25 października 2011

Scenka rodzajowa z morałem?

Pewien człowiek wiesza plakat wyborczy na słupie. Przechodząca osoba przystaje, spogląda na plakat i mówi: "a, to ten złodziej, politycy to sami złodzieje..." W tym momencie osoba wieszająca obraca się i ku zdumieniu "komentatora" okazuje się, że to właśnie ten polityk z plakatu. "A co ja Panu ukradłem, szanowny Panie...?" - pada pytanie. Przechodzień bąka coś w rodzaju "aaaa, eeee, yyy" i umyka w podskokach...

Morał? Ileż to razy wypowiadamy zdania, komentarze, które bazują na stereotypach? Jakże często wypowiadamy bezmyślne sądy, uogólniając i generalizując, często krzywdząc adresatów naszej "opinii"...

Jechałem taksówką, krótko po wyborach. Rozmawiam z taksówkarzem - oczywiście o złodziejach, jakimi są w jego mniemaniu WSZYSCY politycy. Pada moje pytanie "Czy jest Pan pewien, że wszyscy?". "Oczywiście, nie bądź Pan naiwny". A potem słyszę coś co sprawia, że nie chce mi się już dalej rozmawiać: "Panie, tu już nie jest Polska, tu są Niemcy! Wykupili nas i rządzą nami, choć sami o tym nie wiemy..."

Wniosek: Bądźmy ostrożni w osądach. Myślmy - myślenie ma przyszłość, jak mawiała moja mama! Zanim coś powiemy, kogoś osądzimy, "wrzucimy do jednego worka WSZYSTKICH", trzeba nam pomyśleć dwa razy!
Potrzeba nam dziś rozsądku, odrobiny honoru i uczciwości, abyśmy nie krzywdzili innych bezpodstawnie...

To dotyczy wielkich i małych spraw. Także w domu,w rodzinie popełniamy podobne błędy: jakże często mówimy "Bo Ty nigdy..." lub "Ty zawsze..." i awantura gotowa. A przecież można być ostrożniejszym, wyważać słowa i dzięki temu unikać zaogniania sytuacji, czyż nie?
Czego sobie :) i Wam z serca życzę...


PS: IDZIE ZIMA! CZAS PRZEPROSIĆ SIĘ
Z SZALIKIEM...:)

wtorek, 18 października 2011

Dlaczego wierzę, że Polskę czekają dobre dni...

Ktoś mnie zapytał dlaczego wierzę w dobrą przyszłość dla Polski, dlaczego napisałem, że czekają nas dobre dni i skąd moja w to wiara...
No cóż, nie jestem w stanie racjonalnie tego wytłumaczyć, to bardziej właśnie kwestia wiary niż obiektywnych przesłanek ekonomiczno-społecznych :)
Ale spróbuję ten temat troszeczkę rozwinąć, choć wszystkich racjonalistów uprzedzam, że będzie to bardziej moja wiara i niedefiniowalne przekonanie w moim sercu, niż racjonalny wywód...

Gdy patrzę na historię mojego kraju, zadaję sobie nie raz pytanie: "dlaczego tak wiele wycierpieliśmy? Dlaczego nasza historia jest tak pełna zawodów, klęsk, rozbiorów, wojen przegranych (przynajmniej ostatnio), powstań beznadziejnych, zrywów które były katastrofą?" Powiedzieć tylko: cóż, takie nasze położenie geopolityczne, płacimy za nasze miejsce w Europie, jest - w/g mnie - wielkim uproszczeniem. Historycy pewnie tak właśnie oceniają naszą historię...
Ale ja widzę w niej (historii) coś więcej - wierzę, że Bóg jest ponad wszystkim, że On układa sobie swoje plany po swojemu i w swój nadprzyrodzony sposób przeprowadza swój PLAN. W tym "planie", jak wierzę z serca, jednostki, rodziny, kościoły i denominacje, państwa i narody mają swoje miejsce, jedyne i niepowtarzalne. Ścierają się w tym planie dwie siły: Boża, która "PLAN" wprowadza dla dobra człowieka, i ta druga siła, pełna nienawiści do człowieka i Boga, która robi wszystko by przeszkodzić w "PLANIE", by go wykrzywić i zniweczyć...
W naszej historii bywały momenty, gdy zwracaliśmy się do Boga, i momenty gdy psuliśmy naszą sytuację  przez naszą Polską butę, indywidualizm, egoizm i niezdolność do współdziałania dla dobra kraju (rozbiory są elementarnym przykładem powyższego). I poprzez historię widzieliśmy powodzenie krajów ościennych, podczas gdy my...
Widzieliśmy wiele duchowych przebudzeń w krajach ościennych, widzieliśmy powodzenie innych i pytaliśmy siebie: "Panie, kiedy dasz Polsce błogosławieństwo?".
Można do historii podejść "racjonalnie", a można wierzyć, że Bóg ma udział w historii. Można wierzyć, że On o nas zapomniał, albo wierzyć, że za kulisami działa i czeka aż zwrócimy serca do niego... Historia jest pełna takich niewytłumaczalnych przykładów, gdy przywódcy zwracali się do Boga i działy się rzeczy niewytłumaczalne. Podam dwa przykłady:
- Królowa Elżbieta i tzw. Hiszpańska Armada zniszczona przez burzę gdy poddani króla hiszpańskiego mieli najechać Anglię w 1588 roku królowa zwołała narodowy post i ogłosiła modlitwę!
- ewakuacja wojsk angielskich z Dunkierki, II wojna światowa. Do dziś nikt nie wie dlaczego Hitler nakazał zatrzymać wojska i pozwolił aby ewakuowano anglików, a w tym samym czasie w Anglii ogłoszono narodową modlitwę i post!
I widzę jak Bóg wzbudza w Polsce pokolenie ludzi modlitwy, szczerze oddanych Jemu i wołających do Niego. To poprowadzi nas do wiary i do przebudzenia, które Bóg przez proroków obiecywał naszemu narodowi od wieków. To też jest przyczyną mojej wiary w dobre dni...

Wierzę, że Bóg nas, Polaków kocha tak samo jak Anglików i inne narody. Wierzę, że poprzez wieki, pomimo naszej krnąbrności, bałwochwalstwa i buty, pracował nad nami i przygotowywał czas, gdy Polacy zwrócą serca swoje do Niego. Wierzę, że ten czas nadchodzi. Wierzę, że zobaczymy Jego błogosławieństwo i dobre dni. "Tak oto stoję, a inaczej nie mogę", powiedział kiedyś Marcin Luter przed sądem, i chce dziś powtórzyć to wyznanie patrząc na mój kraj...
Choć - przyznaje - to tylko moja wiara, nie mam wprawdzie dowodów... ale mam serce pełne wiary :)

wtorek, 11 października 2011

Palikot w sejmie... czyli nowa Polska?

W poniedziałek, 10-go października obudziliśmy się w nowej, politycznie i nowej społecznie rzeczywistości. Po raz pierwszy w naszym kraju partia, która na swoich "sztandarach" ma walkę z Kościołem (czytaj: systemem wartości biblijnych), zdobywa 10% głosów, wprowadza homoseksualistów i transseksualistów do sejmu.
Różnie można na to reagować. Jedni mówią: "to nie ma znaczenia", inni prorokują: "tragedia, Polska się stacza, to koniec świata".
Myślałem sobie: "jak chrześcijanin powinien się do tego odnieść?". Krzyczeć: "zgroza"!!! Czy też lekceważyć? Wołać "diabeł w TV!!" (Nergal), czy też wybiec na ulicę z transparentem "przecz z diabłem Palikotem!"... 

Potem usiadłem sobie w ogródku, otworzyłem moją Biblie i poczytałem sobie chwilę... Moje myśli swobodnie płynęły poprzez morza opowieści tej niesamowitej Księgi, zacząłem rozmyślać nad tym co było, co jest, co też jeszcze przyjdzie nam przeżyć i jak bardzo zmienił się świat od czasów mojej młodości (tak, to idzie starość... gdy człowiek tak zaczyna ględzić, czas pisać testament chyba...). Po chwili niebanalnych rozmyślań, kilku łykach dobrej kawy i  powiedziałem do siebie: "Spokojnie Jacek, zło na świecie było, jest i będzie. Pan Bóg nie drży ze strachu i nie przebiera nóżkami wołając "i co ja teraz biedny zrobię?" :) Nie, Jemu nic nigdy nie wymyka się z pod kontroli, Jego nic nigdy nie zaskoczy ani nie odbierze mu inicjatywy". I spokojnie czytałem sobie Biblię dalej...

Wiem i rozumiem, że czasy i społeczeństwa się zmieniają i nikt tego procesu i tak nie zatrzyma. Świat dąży do degradacji moralnej, relatywizacji tego co prawe i dobre, wmawia człowiekowi, że ma prawo stanowić sam o tym co jest dla niego dobre, nie zgadza się na żadne "absoluty", żadne nadprzyrodzone fundamenty prawdy. Ten proces przybiera na sile i śmiem twierdzić, że to początek anarchii i zepsucia. Zobaczymy jeszcze wiele dziwnych rzeczy...

Wierzę jednak, że możemy być spokojni. Mamy swoje zdanie, swoje poglądy, i jak na razie możemy się ich trzymać. Możemy o nich mówić, ale musimy pamiętać, że Bóg, jak wierzę z całego serca, zawsze kieruje się zasadą: "nienawidzę grzechu, kocham człowieka". Nadrzędnym Jego celem jest pomóc, zbawić, uratować jak najwięcej tych maleńkich, nieświadomych istotek, które stworzył, a które w pewnym momencie wypowiedziały Mu posłuszeństwo, poszły swoją droga i teraz wiedzą lepiej co jest dobre... A przynajmniej tak im się wydaje - stworzenie przewyższyło Stwórcę...

Modle się ostatnio więcej o moją Ojczyznę. Modle się o Jej przyszłość i mojej modlitwy i miłości do Niej nie zmieni jakaś, nawet najbardziej kontrowersyjna partia... Tak jak mojego spokoju w Boże Prawa i Bożą suwerenność nie zmienią żadne, nawet najbardziej szalone okoliczności. I wierzę, że Bóg ma dobre rzeczy dla Polski. Wierzę, że nie zepsuje tego fakt, że grzech wychodzi z ukrycia, rządzi się i panoszy dopominając się prawa do "wolności". I wierzę, że cokolwiek się wokół mnie dzieje - moje życie jest i tak w rękach mojego Boga, tak jak cały świat i jego historia - przeszłość i przyszłość...

Więc jestem spokojny pomimo burzy, wspominając stara regułę jednego z zakonów: "módl się i pracuj"...

Czego sobie i Wam z serca życzę...

czwartek, 6 października 2011

Głosować, ale dlaczego?

Toczy się przedwyborcze zmaganie polityków, a obok, jakby na marginesie spraw, toczy się dyskusja "głosować czy też nie". Wielu z naszych obywateli ma - co jasno deklaruje - głosowanie "głęboko gdzieś" (proszę wybaczyć kolokwializm) i głośno deklarują, że głosować nie pójdą. Procent głosujących obywateli konsekwentnie maleje z roku na rok. Padają różne argumenty: "nie wiem na kogo głosować", "mój głos nie ma znaczenia", "wszyscy politycy to złodzieje", "jestem zniechęcony polityką", i mój ulubiony: "nie interesuję się polityką" (sic!).
Rozumiem zniechęcenie, rozumiem, że nie wszystko w polityce musi się wszystkim podobać, ale zastanawiam się ile w tych "argumentach" szczerości, a ile lenistwa, bylejakości życia naszych rodaków i wygodnictwa. Ile nieodpowiedzialności, którą łatwo ukryć można za "populistycznymi" hasłami rzekomego "zniechęcenia polityką".
Pomyślmy. Czy jest na świecie taki kraj, gdzie wszystko się wszystkim podoba? Nie? Właśnie, to "oczywista oczywistość" jak powiedział "klasyk"... Zawsze coś będzie komuś uwierać. Demokracja nie jest idealnym systemem, jest oparta na zasadzie kompromisu i władzy większości, ale niestety nikt jeszcze nie wymyślił niczego lepszego, więc puki co musimy w demokracji jakoś żyć.
Dlatego zniechęcenie, ułomność polityków, błędy czy nawet afery, są wliczone w politykę, tak jak są wliczone w ludzkie życie, po prostu dlatego, że człowiek jest niedoskonały! Więc nie ma co się obrażać na politykę i szukać ideałów, bo każdy polityk kogoś zawiedzie wcześniej czy później.
Ale przyjrzyjmy się argumentom podanym przeze mnie na początku. Zobaczmy ile w nich logiki>
- "nie wiem na kogo głosować" - to się dowiedz leniu!! Przecież wszystko jest w internecie, są spotkania, konferencje itp itd. "Ale ja nie mam czasu" - no to nie zasłaniaj się niewiedzą tylko przynajmniej uczciwie powiedz, że nie miałeś czasu się dowiedzieć - Twoja wina.
- "mój głos nie ma znaczenia" - gdyby wszyscy tak powiedzieli, rządzili by nami przypadkowi ludzie, z przypadkowym wykształceniem, bez szacunku dla nas... Czy chcemy być rządzeni przez byle kogo i byle jak? A gdzie jakaś choćby podstawowa odpowiedzialność za Państwo w którym żyję i za które tysiące ludzi oddało życie?! Tak łatwo i szybko zapominamy o latach zaborów, okupacji, presji komunistycznej. Dziś wydaje się nam, że to co mamy będzie zawsze - nic bardziej mylącego! Historia lubi się niestety powtarzać i jeśli nie nauczymy się odpowiedzialności jako obywatele - ktoś wcześniej czy później może to wykorzystać! Hitler doszedł do władzy właśnie dlatego, że tamta demokracja (a jakże!) zlekceważyła go. Jakąż ogromną cenę przyszło nam wszystkim za to lekceważenie zapłacić...
"W czasach trudnych, gorszą rzeczą od aktywności ludzi złych, jest bierność ludzi dobrych..." Tak kiedyś powiedział ktoś mądry... Pamiętajmy o tym aby kiedyś nie żałować...
A Ci, którzy nie idą na wybory, nie szanują tego Kraju, nie szanują Jego historii, lekceważą Jego przyszłość. To wygodni egoiści i lenie, którzy uczynili z wątpliwej wymówki zasłonę dymną, które jak listek figowy zakrywać ma ich "nagość". Mają wszystko "gdzieś" i przyczyniają się do moralnego upadku naszego świata. Głosowanie - może to i drobna rzecz, ale jakże istotna w swej wymowie!

Pójdę na wybory. Pójdę bo szanuję mój kraj, jego dzieje, jego zmagania przez stulecia. Gdy głosuję dziś, nie myślę o politykach, myślę o Polsce, o jej historii, jej cierpieniu, walce moich przodków o wolność, o moim kraju tak umęczonym przez stulecia. Szanuję i cenię ten kraj - moją ojczyznę i głosuję nie tylko z myślą o obecnym momencie, o politykach, którzy nie wszyscy mi się podobają, ale myślę o Polsce. I z szacunku do niej - głosuję.
Jestem Polakiem. Urodziłem się tu, wychowałem się tutaj. Nie wszystko mi się podoba, to prawda, ale TO JEST MÓJ KRAJ, któremu jestem winien szacunek. Jeśli nawet nie z powodu teraźniejszości, to ze względu na przeszłość i PRZYSZŁOŚĆ, ze względu na moją odpowiedzialność wobec Ojczyzny. Ze względu na pokolenia, które za mną, i pokolenia, które są przede mną. To jest mój obowiązek, to jest mój honor, to jest mój przywilej, o który walczyło i ginęło wielu. To jest mój obywatelski akt i proklamacja, nie tylko wybór polityczny.
Czego życzę z serca i Wam!
Więc idźcie drodzy na wybory nie tylko po to by wybrać politycznie, ale po to by okazać szacunek swojej Ojczyźnie!

poniedziałek, 3 października 2011

Wojna...

Umieszczam tą notatkę raz jeszcze na prośbę tych co chcieliby ją zobaczyć także tutaj... Jest w niej zero "polityki", trochę "społeczeństwa", ale najwięcej pastora... :)
Ten blog z założenia nie ma być w swej istocie "religijny", ale nie sposób unikać zagadnień moralnych i duchowych, zwłaszcza w czasach w których żyjemy :) Wiem, że wielu z czytelników uważa się za chrześcijan, więc adresuję ją do nich. Ci jednak, którzy nie chcą mieć zbyt wiele do czynienia z chrześcijaństwem, lub są niewierzący proszę o wyrozumiałość i zapewniam o szacunku...
A więc...


Trwa wojna. Na śmierć i życie. Bezpardonowa agresywna i bezlitosna. Podstępna ale prawie (a prawie czyni wielką różnicę) niewidoczna. Wojna nie o puchar, nie o wielkie pieniądze, nie o sukces, ale o Twoje i moje życie duchowe, wojna o to gdzie spędzimy wieczność...
Świat nie widzi tej wojny. Nie może jej zobaczyć, bo bóg tego świata zaślepił ich oczy, aby patrząc nie widzieli, słysząc nie słyszeli.
A wojna trwa i wrze...

Tymczasem wokół nas toczy się normalne, pełne pokus i wyzwań życie (jak za Noego...). Zabiegani i zatroskani ludzie walczą o byt, a niektórzy o dobro-byt, przekonani, że ich życie zależy od pracy, pensji, domu, rachunków... Słyszeli wiele razy "nie troszczcie się.... życie to coś więcej niż pokarm i odzienie..." ale oni już nie wierzą w takie banialuki. Wierzą w to co widzą, co mogą dotknąć. Jeśli błogosławieństwo to przecież MUSI być widoczne. A jeśli ma być tylko nagrodą po śmierci to do kitu z takim błogosławieństwem: "tu i teraz potrzebuję pieniędzy, zaopatrzenia, pomocy, jeśli Bóg tego mi nie zapewni, to co to za Bóg? Niebo? Niebo to mi teraz do niczego nie jest potrzebne"...

Część żołnierzy, którzy zostali przez Króla powołani do walki usiadła przy ognisku i narzeka. Narzeka na Kościół, bo taki niedoskonały, narzeka na życie bo takie skomplikowane, narzeka na ludzi bo tacy zawodni, narzeka na Boga bo nie spełnia ich oczekiwań... I zamiast walczyć zajęli się swoim "pokarmem i odzieniem".
Inni już poszli swoją drogą szukając idealnego Kościoła, mocy, cudów, idealnych przywódców, "błogosławieństwa" bez wysiłku i podanego na tacy...

A wojna trwa, godzina zero się zbliża, nowy "potop" nadchodzi aby zmieść świat taki jakim go znamy na zawsze...
Potrzeba nam Ducha Prawdy, którego "świat przyjąć nie może bo Go nie widzi...". Potrzebujemy na nowo uświadomić sobie rzeczywistość wojny, w środku której jesteśmy, potrzebujemy, by On, Duch Święty był pośród nas i W NAS! Abyśmy widzieli, abyśmy rozumieli, abyśmy nie byli jak dzieci narzekające na wszystko, podczas gdy to co najważniejsze przecieka nam między palcami...

Potrzeba nam ludzi Ducha, ludzi ciężkiej pracy, wiernych w małym, rozumiejących co jest najważniejsze, gotowych pracować i walczyć bez "zapłaty", bez "pochwał", nie "za coś": powodzenie, cuda czy moc, lecz dla samego Boga i dla Jego Chwały! Patrząc w niebo, wierząc w niebo, żyjąc nadzieją nieba! Nadzieją Królestwa! (1Kor 15,19) Nie opuszczając zgromadzeń (Hebr 10,25), składając daniny jak Korneliusz (Dz 10), nie szemrając jak Izraelici (1Kor 10, 10), i dobry bój bojując do końca (1Tym 6,12; 2Tym 4, 7-8). Ap. Paweł napisał: "...podczas gdy Żydzi znaków się domagają, a Grecy mądrości poszukują, my zwiastujemy Chrystusa ukrzyżowanego..." (1Kor 1,23)

Więc kim chcesz być, gdy objawi się Pan? Gdzie chcesz być, gdy przyjdzie zapowiedziane Przyjście Jego? Żołnierzem wiernym w małym, trwającym na stanowisku w noc i w dzień, czy zabieganym, narzekającym, zamartwionym o byt chrześcijaninem, który już zapomniał co to jest radość ze zbawienia. Radość bez warunków stawianych świadomie czy nieświadomie Bogu, i bez "ale"...

Czego sobie i Wam z serca życzę

środa, 28 września 2011

"Jak żyć Panie premierze, czyli pytanie o odpowiedzialność" CZĘŚĆ 2

Czasem porównuje kraj, naród do rodziny, w której są zasady, w której są różne "interesy", pragnienia, w której każdy czegoś pragnie, o czymś marzy, i każdy czegoś oczekuje. I często trzeba nie tylko patrzeć na swoje cele, na swoje pragnienia, ale rozumieć, że potrzebujemy czasem zrezygnować ze swoich marzeń na rzecz czegoś ważniejszego. Dzieci muszą rozumieć, że rodzice nie zawsze mogą dać, rodzice muszą się starać o najważniejsze sprawy i decydować co jest dziś ważne, a co może poczekać, nawet kosztem niezadowolenia i buntu nastolatków... Podobnie jest, gdy patrzymy w kontekście zarządzania krajem, choć oczywiście to ogromne uogólnienie i uproszczenie, za co z góry przepraszam. Jednak do celów "blogowych" ten obraz może pokazać pewne zależności, napięcia i niezrozumienia. Może też - czego bardzo bym chciał - zachęcić niektórych do przemyśleń... Zapraszam do wysłuchania refleksji...
KONIEC CZĘŚCI 2

"Jak żyć Panie premierze, czyli pytanie o odpowiedzialność" CZĘŚĆ 1

Może jestem nienormalny, ale często współczuje rządzącym... I to niezależnie kto rządzi: PiS, PO, SLD czy AWS. Bo pomyślcie: każdy czegoś od nich chce, każdy czegoś żąda, każdemu się wydaje, że "oni" powinni dać. Mało tego, cokolwiek robią władze - lokalne czy centralne - zawsze będzie źle w oczach ludzi, w oczach opozycji. Zawsze będą atakowani o nieudolność, złe wydawanie pieniędzy, złe rządy. Z definicji opozycja MUSI być na "nie" we wszystkim. I z definicji wielu zawsze będzie niezadowolonych, bo zawsze będą biedni, nie radzący sobie, ubodzy i nieszczęśliwi a najłatwiej wtedy jest oskarżyć rząd, no bo kto przy zdrowych zmysłach przyznałby "tak, to moja wina, źle rozdysponowałem pieniędzmi, źle szukam pracy, jestem niezaradny..."? Każdy szuka winy poza sobą! I kto wychodzi na ulice protestować? Przecież nie ci co sobie radzą i są zadowoleni, pracują i zbierają owoce pracy, ale niezadowoleni.
Najśmieszniejsze dla mnie jest to, że tak wielu, tak często, tak naiwnie daje się nabrać obiecującym przed wyborami - i to niezależnie kto rządzi - PiS, czy PO. Ludzie zdają się wierzyć, że ten co dziś nic nie może (bo nie jest u władzy) ma jakąś czarodziejską moc i gdy dojdzie do władzy to nie będzie biednych, nie będzie niezadowolonych i kraj popłynie w stronę wiecznej szczęśliwości... A przecież wiadomo, że będzie tak samo, będą te same problemy, te same nierozwiązane sprawy, które potrzebują czasu... Jeśli ktoś wierzy, że "nowa władza" - obojętnie PO czy PiS, czy inna - ma cudowne rozwiązanie, to albo jest nieprawdopodobnie naiwny, albo - proszę o wybaczenie - głupi.
Za chwilę zmieni się rząd i gwarantuję każdemu, gotów jestem się założyć o dowolną kwotę, że i tak będą strajki, protesty, niezadowoleni, biedni, nieradzący sobie. I tak będzie można wykazać wiele błędów, niedociągnięć, postawić tego czy innego niezadowolonego hodowcę papryki, który powie kilka cierpkich słów pod kierunkiem rządu... Można będzie zrobić program o dziurawych drogach, ubóstwie w rodzinach wielodzietnych, złych kontraktach, nietrafnych decyzjach... I każdy kto myśli że jakakolwiek "opcja polityczna" ma monopol na rację lub rozwiązanie idealne, jest albo... no, ale to już państwo wiecie :)
J.F.Kennedy, prezydent USA, w czasie swojej mowy inauguracyjnej powiedział: "nie pytaj co kraj może zrobić dla Ciebie, spytaj co Ty możesz zrobić dla kraju". Wierzę, że dziś jak nigdy w historii potrzeba nam takiego spojrzenia, takiej postawy. Potrzeba nam mądrej krytyki, a nie politykierstwa i krytykanctwa dla samej idei wygrania wyborów! Potrzeba nam zdrowego rozsądku, zgody ponad podziałami, bo czasy są trudne i Polska ma szansę jak nigdy w historii wypłynąć na "szerokie wody"!!
I jeśli będziemy ze sobą głupio walczyć, atakować wszystko co z innej opcji, niszczyć przeciwników politycznych zamiast współpracować, wojować zamiast szukać kompromisu, to może być tak, że nowy "rok 1939" zastanie nas znowu nieprzygotowanych, i zmarnujemy szansę, którą właśnie daje nam Bóg.
Więc apeluję: bądźmy ludźmi kompromisu! Szukajmy pozytywów! Doceniajmy także tych co robią błędy, ale starają się, pracują przecież! I choć wiem, że w naszym kraju ten co krytykuje jest normalny, a ten co chwali jest głupcem - jestem gotów być głupcem dla wielu, by przekonać choćby kilku narzekających...
Pozdrawiam
KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ

sobota, 24 września 2011

Bohater czy tchórz - wybór zależy od Ciebie

Miałem dziś przywilej - mówię to bez cienia kokieterii - mieć wykłady "rekolekcyjne" :) dla parafii/zboru w Skawinie, która właśnie jest w trakcie "weekendu zborowego" - wyjazdu rekolekcyjnego. Mówiłem o księdze Estery, próbując raz jeszcze odkryć bogactwo i piękno przykładu jakim jest dla nas ta zwykła, prosta dziewczyna, która stanęła przed niezwykłym wyzwaniem i zaryzykowała życie by uratować naród...
Czym jest bohaterstwo? Czy bohaterem człowiek się rodzi, czy staje w chwili trudnej? Czy dorasta w trakcie wyzwania, czy ma lub nie ma tego w genach?
Gdy myślę o młodzieży, dzieciach, którzy w powstaniu Warszawskim walczyli z poświęceniem jak mali bohaterowie, to zadaję sobie pytanie: czy to była taka bohaterska młodzież, czy "dorośli" do bohaterstwa bo wymagał od nich tego moment? Czy nasza młodzież dziś, wychowana w cieplarnianych warunkach, w systemie gdzie wszystkim wszystko się "należy", w czasach gdy króluje (choć to już chyba - na szczęście przeszłość!) tzw. "wychowanie bezstresowe", i młody człowiek może "wyklinać" bezkarnie policjanta na ulicy, czy w takich czasach taka młodzież stanęła by na wysokości zadania, gdyby przyszło dziś walczyć o ojczyznę?
Jedni mówią: "nie, to jest beznadziejna, leniwa, wychowana przez telewizję młodzież, która nie kiwnęłaby palcem...". Inni mówią: "gdyby przyszły chwile złe, czasy zmieniłyby młodzież, okoliczności sprawiłyby, że ta nonszalancka młodzież byłaby tak samo bohaterska dziś..."
Jaka jest prawda? Obyśmy się nigdy nie dowiedzieli, ale pewnie jak zawsze leży po środku...
Estera było bohaterem "z przypadku". Ale wywiązała się wspaniale!
A Twoje i moje życie, jakie jest? Czy to życie człowieka unikającego za wszelką cenę wyzwań, wołającego od rana "Panie ratuj", uciekającego od "krzyża", czy jest to życie przygody i wiary że za rogiem czeka mnie szansa...? Możesz albo "przeczołgać" się przez życie, unikając zbytniego przemęczenia i stresu, lub wyjść naprzeciw przeciwnościom wyczekując z wiarą Bożej ingerencji, wyczekując przygody, wyczekując z nadzieją "wielkich" rzeczy! To zależy od nas. To zależy od Ciebie.
Może za rogiem czeka Cię wyzwanie takie jak Estery, co wtedy zrobisz? Uciekniesz? Powiesz "bylebym ja ocalał", czy będziesz bohaterem?
Pozdrawiam...

czwartek, 22 września 2011

Nuda - słowo "wytrych" i przekleństwo współczesnego świata... CZĘŚĆ II

‎"To nie krytyk się liczy, ani człowiek, który wskazuje, jak potyka się silny mężczyzna albo gdzie wykonawca czynu mógł zrobić to lepiej. Uznanie należy się temu, kto rzeczywiści jest na arenie; czyją twarz szpeci kurz, pot i krew; kto mężnie podejmuje wysiłek; kto myli się i zawodzi raz po raz; kto zna wielki entuzjazm, wielkie oddanie i poświęca się wartościowemu celowi; kto w najlepszym razie poznaje na koniec triumf wielkiego dokonania; i kto w najgorszym razie, jeśli zawiedzie, przynajmniej podejmuje wielkie ryzyko, by nie przypadło mu miejsce z tymi zimnymi i bojaźliwymi duszami, które nie znają ani zwycięstwa, ani porażki" (T. Roosvelt) 
Piękne, czyż nie?? Znaczy cytat, ma się rozumieć... :) A zdjęcie też lubię... Ludzie pracy! 

Nuda - słowo "wytrych" i przekleństwo współczesnego świata...

Za wszelką cenę szukamy ekscytacji. Chcemy się bać, chcemy adrenaliny, chcemy ciągłej podniety... Chcemy by życie było "ciekawe", by świat dostarczał nam rozrywki, by partie były idealne i kampania wyborcza nie nudna. Nie chcemy się nudzić (czytaj: ciężko i wytrwale pracować, być "wiernym w małym", powoli dochodzić do celu...) Chcemy zmian i doznań, chcemy mieć... I najlepiej - jak śpiewał F. Mercury - "I want it all, and I want it now!" - wszystko i teraz!
Taki jest dziś świat - pogoń za nową ekscytacją jest celem i motywacją....
A tu wokół nas normalne życie, ciężka praca, dorabianie się powoli. I Pan Bóg, który uśmiecha się z  nieba i mówi "powoli, chłopie, jeszcze musisz się wiele nauczyć, bądź cierpliwy, wytrwały, systematyczny, wierny, pokorny..." Ale świat nie chce się uczyć powoli, a już na pewno nie pokory. Wszechmocni posiadacze pilota, siedzący na kanapie, popijający piwo mogą w każdej chwili zmienić przecież kanał! I takie też ma być życie - na pilota... Tylko niestety nie możemy tak zmienić siebie pilotem...
Potrzebujemy dziś wytrwałych, ciężko pracujących ludzi, wiernych w małym, oddanych mrówczej pracy. Doznania, przeżycia, są fajną rzeczą, ale nie są podstawą życia, ale pięknym dodatkiem. Dziś potrzebujemy pozytywistycznej postawy i zrozumienia, że Polska, nasze rodziny, nasze Kościoły, potrzebują wiernych, oddanych ludzi, gotowych budować fundamenty dla przyszłych pokoleń, a nie tylko szukać rozrywki dla siebie.
Życie to może być wielka przygoda, jeśli nauczymy się cieszyć z małych rzeczy, jeśli praca będzie wykonywana sumiennie, jeśli nie będziemy egoistami szukającymi ekscytacji, ale obowiązkowymi ludźmi, których życie jest wzorem dla innych. Wtedy będziemy mogli z dumą patrzeć wstecz i z nadzieja w przyszłość.
Myślę, że tak myślał Jozue, człowiek pasji, ciężkiej pracy, wierności i oddania, gdy mówił: "ja i dom mój służyć będziemy Panu". Tak myślę... :)

wtorek, 20 września 2011

Czy Bóg jest politykiem?

Polityka a Bóg. To ciekawe zagadnienie, które próbowano rozważać już na tysiące sposobów. Mamy w historii przykładów wiele, gdy w polityce powoływano się na Boga. Co z tego wyszło? Ano wielka klęska w większości wypadków... Podobnie było gdy jakiś Kościół próbował mieszać się do polityki i stawać po jakiejś ze stron - zwykle tracił na tym zarówno autorytet Kościoła jak i Ewangelia.
W naszym kraju co rusz mamy tego przykłady. Raz na jakiś czas słyszymy jak ten czy tamten kaznodzieja gromi jakąś partię, polityka, ruch społeczny, czasem grożąc nawet ogniem piekielnym...
Jednakże tematu tego nie można potraktować tak powierzchownie, jest tu wiele "odcieni". Powiedzieć "Kościół jest neutrealny politycznie" to jest jednak pewne uogólnienie, bo przecież Kościół ma prawo wypowiadać się w kwestiach moralnych, w kwestiach wartości, a te często wiążą się z polityką.
Z drugiej strony wiele z tych kwestii nie podlega rozwiązaniom prawnym, ale pozostają w indywidualnej przestrzeni moralnej (np. kłamstwo, chyba, że dotyczy kwestii związanych prawem). No i czy wypowiadanie się w kwestii moralnej jest wchodzeniem w politykę? Myślę, że wiele zależy od sposobu artykułowania tych zagadnień. Tu potrzeba wiele mądrości, aby nie zostać - będąc pastorem, księdzem - posądzonym o stronniczość, czy nawet o nadużywanie kazalnicy do głoszenia własnych poglądów politycznych.
Myślę, że jest też istotne co rozumiemy przez słowo Kościół: jeśli rozumiemy Kościół jako rodzinę wiernych, to oczywiste jest, że niektórzy z nich będą politykami :) Ale jeśli myślimy o Przełożonych Kościoła, o nauczaniu z kazalnicy, to bezspornie jest ona zarezerwowana dla nauczania o Ewangelii, wartościach Ewangelii, dla budowania Kościoła, zachęty i głoszenia Bożego Słowa. Czasem może to ocierać się o kwestie polityczne, ale publicznie - jak mniemam - duchowni i kaznodzieje Kościoła nie powinni stawiać się po żadnej ze stron politycznych, żadnej z partii. Powinni zawsze stać i wyrażać to, po stronie Chrystusa, Ewangelii, rozumiejąc, że ludzie, którzy ich słuchają mogą być z różnych grup politycznych i jak najbardziej maja prawo do poglądów politycznych. Czasem innych niż pastor czy proboszcz... I nawet jeśli to czasem jest, czy BYWA zbieżne z poglądami jednej z partii, to wcale nie znaczy, że należy ją w całej rozciągłości popierać czy polecać. Bo partie jak to partie - dziś maja takie stanowisko, jutro inne. Dziś wydają się krystaliczne - jutro mogą okazać się pełne korupcji lub błędów, bo przecież tam są tylko ludzie... A ci "TYLKO LUDZIE" SĄ WSZĘDZIE!
Dlatego należy być dla Chrystusa, za Chrystusem, głosić Chrystusa, powołując się na Boże Słowo. Szczególnie dotyczy to głoszących Słowo z kazalnicy, którzy powinni skupiać się na wywyższaniu Pana Jezusa. Wtedy niezależnie od tego kto będzie rządził Polską - będziemy po właściwej stronie i będziemy mogli z czystym sumieniem błogosławić rządzących - tych dobrych i tych w naszych oczach złych - tak, jak nas uczy Biblia :)
Tak sądzę, a wy?

sobota, 17 września 2011

"Zdrowy rozsądek, to jedyna sensowna ideologia"... Tak, zwłaszcza w Polsce

Powyższy cytat pochodzi z felietonu Tomasza Jastruna (Obok J.Giedroycia, jeden z autorów "Kultury" paryskiej) i podpisuję się pod nim "obiema rękami"! Bo cóż nam po szansach Polski, chyba największych w naszej historii, nie licząc XVI wieku, jeśli skaczemy sobie nawzajem do oczu? Cóż nam po czasach pokoju, szansach na budowanie dobrobytu i bezpieczeństwa Polski, jeśli dominują w nas strachy z przeszłości przed "niemcami i ruskimi", którzy - w wyobraźni niektórych polityków i Polaków - nic nie robią całymi dniami, tylko knują jak tu pozbawić Polskę suwerenności, jak nas zniewolić i odebrać nam ziemię? Co nam po możliwościach, które dała nam historia i Łaska Boża, jeśli stajemy się sami dla siebie wrogami?
Jest mi tak jakoś smutno, gdy widzę jak moje biedna Polska jest rozszarpywana na pół przez kompleksy, obawy, i domniemane niebezpieczeństwa... Czy na pewno wszystko musi być "czarne lub białe"?
Potrzeba nam dziś "pracy u podstaw", takiej pozytywistycznej postawy pracy, aby budować, budować, budować. Potrzeba nam zgody i kompromisu między Polakami, partiami, szukania tego co łączy, nie tego co dzieli, abyśmy nie zmarnowali szans, które dziś mamy!
Nie wiadomo przecież, jak długo jeszcze da nam historia cieszyć się pokojem i bezpieczeństwem, dlatego musimy wykorzystać czas, póki jest nam dany, zamiast "skakać sobie do oczu", oskarżając o obcą agenturę, i różne niecne zbrodnie ze zdrada Polski włącznie...
Gdy myślę o Polsce, o tym ile szans zmarnowaliśmy przez kłótnie między sobą... Gdybyśmy od początku 1918 roku byli zdolni do zjednoczonego wysiłku, może w 1939 nie bylibyśmy tacy całkiem bezbronni? Może gdybyśmy poświęcili więcej czasu na pracę, modernizację armii, a mniej na przewroty państwowe i manifesty,  może bylibyśmy lepiej przygotowani do wojny, kto wie?
Zdrowy rozsądek to towar jakże deficytowy w naszym pięknym kraju. Ale cóż, gdy na scenę polskiego życia publicznego wchodzą emocje - trudno z nimi dyskutować. Jeśli ktoś jest po prostu przekonany, i myśli kategoriami typu: "nie interesują mnie fakty, ja swoje wiem", to nic nie pomoże nawet argument "czarno na białym", nie pomogą żadne dowody, rozmowa, bo brak zwykłego zdrowego rozsądku...
Niektórzy nie mogą chyba żyć bez wroga wewnątrz i na zewnątrz. Nie potrafią po prostu uwierzyć, że ktoś (np. Rosjanin czy Niemiec, ba, nawet rywal z innej partii) może po prostu chcieć zrobić dobry interes, znaleźć kompromisowe rozwiązanie, i nie chce nas oszukać! Przecież "oni" zawsze chcą nas zniszczyć i oszukać! Czy ktoś oprócz nas może być.... hmmmm prawy i uczciwy??!!
Ale jeśli w USA są dziś ciągle tacy, którzy wierzą szczerze, że lądowanie na księżycu było mistyfikacją, to "sztuczna mgła" nie jest już takim ewenementem, czyż nie?
Pozdrawiam... :)

środa, 14 września 2011

Czy Polska się "wali" i czy będzie wojna w Europie :)

Zadziwia mnie zawsze gdy słucham jak politycy robią "z igły widły" i jak genialnie potrafią... nie to złe słowo - jak idiotycznie czasem próbują wykorzystać co się tylko da do kampanii, do reklamy siebie lub swojej idei, wszystko wyolbrzymiając do niebotycznych rozmiarów! Czasem chyba bez zastanawiania się czy to ma sens czy nie!
Oto słyszę w TV, w spocie wyborczym, że "miliony Polaków cierpią głód..." i zmienić to może tylko jedna partia, to zastanawiam się czy żyję na pewno w tym samym kraju co twórca tego spotu i czy ten ktoś na pewno pomyślał zanim to napisał... Czy są ludzie żyjący biednie w tym kraju - oczywiście, jak w każdym! Czy są obszary biedy w Polsce - oczywiście, tak jak w USA, Japonii, Brytanii i setce innych krajów! Czy potrzebujemy coś zmieniać w Polsce - oczywiście. Ale czy koniecznie trzeba tak uogólniać i pisać, że tylko jedna partia jest rozwiązaniem? Nie sądzę... To nielogiczne, jednostronne, wyolbrzymione i tendencyjne - niewiarygodne.
Inny polityk mówił, że Polska straciła suwerenność, jesteśmy na skraju tragedii i katastrofy.... I znowu pytam siebie czy żyję na pewno w tym samym kraju co autor tych słów. Czy jesteśmy w ciężkiej sytuacji - oczywiście, tak jak większość Europy i świata dziś. Czy należy działać, reformować finanse Państwa, oszczędzać - oczywiście! Ale czy to oznacza katastrofę Państwa? Chyba jednak nie... Czy musimy się liczyć z opinią międzynarodową i będąc w Unii liczyć się ze zdaniem jej innych członków - jasna sprawa. Tak jak wszystkie pozostałe Państwa, które chcąc być we wspólnym stowarzyszeniu, poddają się sobie nawzajem i liczą się ze zdaniem innych. Ale czy to oznacza utratę suwerenności - śmiem twierdzić, że do tego jeszcze daleko...
Dziś usłyszałem, że obecne problemy Europy mogą się skończyć wojną... No cóż, pomijając fakt, że osobista opinia i ostrzeżenie ministra finansów może i jest uzasadnione, ale czy na pewno należy mówić to publicznie wprowadzając popłoch i strasząc? Nie jestem pewien...
Byliśmy "zieloną wyspą" wzrostu gospodarczego w czasach kryzysu, to prawda. Ale czy oznacza to, że zawdzięczamy to tylko jednej ekipie, która może się tym chwalić jak swoim osiągnięciem? Wątpię, gdyż była to zasługa wielu ekip i wielu splotów wydarzeń...
Jakże potrzeba nam w Polsce dystansu do siebie, wyważenia w wyrażaniu opinii, rozsądku w głoszeniu "prawd". "ZDROWY BALANS" - tego nam potrzeba. Zdrowy rozsądek - to towar deficytowy i potrzebny w polityce.
No cóż, jest tylko jeden problem: zdrowy rozsądek jest nudny, nie medialny (bo nie ma sensacji do pokazania), "praca u podstaw" jest nudna i niemedialna. Zdrowy balans - tego nie sprzeda się w TV... I może tu jest "pies pogrzebany"?
Szkoda...

wtorek, 13 września 2011

Jeszcze o małżeństwie, czyli temat rzeka...

Ktoś zadał mi pytanie "jak wielkie znaczenie dla małżeństwa dobranie charakterów, czy może być tak, że różnica charakterów wyklucza szczęśliwe małżeństwo?"
Temat ciężki :) Trochę tu psychologii, trochę zdrowego rozsądku. Kilka razy napotykałem młodych, którzy mówili przed ślubem wspaniałe rzeczy, nie chcieli słuchać ani rad, ani głosu rozsądku, a w rok potem nie mogli na siebie patrzeć...
Charakter jest ważny, dobór charakterów może zaoszczędzić wielu problemów i kłopotów, ale nawet najlepiej "dobrana" para bez wytrwałości, kompromisu i pracy nie pokona przeszkód, które zawsze się pojawiają wcześniej czy później. A z kolei nawet największa różnica charakterów (wiem coś o tym :), jeśli jest połączona z pracą, szukaniem kompromisu i wybaczaniem sobie nawzajem prowadzi do przemiany i sukcesu. Najważniejsze to rozumieć, że miłość należy pielęgnować, troszczyć się o nią, pracować nad nią, aby się nie zachwaściła... I rozumieć tak naprawdę co robimy, gdy stoimy przed ołtarzem i ślubujemy sobie wierność (poprzedni mój wpis).
Przyznaję, czasem to ciężka praca :) Nie zawsze jest łatwo rozumieć się nawzajem, przebaczać i dawać sobie wciąż "drugą szansę". Czasem emocje są tak intensywne, że wydaje się niemożliwym aby iść dalej. Trzeba to przetrwać, umieć spojrzeć z większej perspektywy, nabrać dystansu do siebie i małżonka/ki. To nie łatwe, ale MOŻLIWE, jeśli się chce - właśnie to CHCE, jest tu kluczowe :) Wszystko zaczyna się od tego aby CHCIEĆ!
I to CHCĘ lub NIE CHCĘ to także jest decyzja, która nie powinna być podejmowana w emocjach, ale powinna być świadomą decyzją "na dobre i na złe"...
A najważniejsze, to pozwolić Bogu aby pomógł - On tego CHCE bardziej niż my :)
Pozdrawiam

sobota, 10 września 2011

Miłość? A co to takiego?

Byłem na ślubie (który sam udzielałem...) i jak zawsze w takich momentach myślałem o trwałości małżeństwa w XXI wieku. W Polsce w 2010 roku rozwiodło się 65000 par, z tego 80% w mniej niż 7 lat po ślubie... Jaki z tego morał/wniosek?
Są dwa. Przynajmniej ja widzę dwa:
Po pierwsze młodzi nie rozumieją czym jest miłość. Myślą, że miłość to jakieś tajemnicze "uczucie". Opierają swój związek na tym tajemniczym "uczuciu", i gdy ono mija, lub zmienia swa postać - mówią: "ona/on mnie już nie kocha, ja go/jej już nie kocham" i chcą się rozejść. Gdzie tkwi problem? Ano problem w tym, że miłość to nie uczucie - choć jest ono częścią miłości - ale POSTAWA, ZOBOWIĄZANIE, DECYZJA. Miłość to decyzja, którą ślubujemy przed ołtarzem "na dobre i złe, w zdrowiu i chorobie, szczęściu i nieszczęściu". Nie ma tam klauzuli typu "jak coś się zmieni lub jak ona przytyje, albo jak znajdę inną, ładniejszą to...". I jeśli rozumiemy czym jest miłość - decyzją na całe życie - będziemy wierni gdy przychodzi to ZŁE. Ale jeśli dla nas miłość to uczucie, albo jeszcze gorzej - seks, to porażka gwarantowana. Bo gdy przychodzi "normalne" życie, to w którym nagle ważne jest kto zrobi zakupy, kto posprząta itp itd - wychodzi na jaw nasza gorsza część i potrzeba czegoś więcej niż "uczucie" aby przetrwać...
Po drugie młodzi nie rozumieją że tzw. "szczęśliwe małżeństwo" to nie jest DAR który spada z nieba, ale OWOC CIĘŻKIEJ PRACY. Nikt nie staje się wspaniałym pilotem po ukończeniu kilkutygodniowego kursu, nikt nie staje się kierowcą rajdowym po uzyskaniu prawa jazdy, nikt nie staje się mistrzem świata w biegach po tygodniu treningu - zgadza się? Więc dlaczego zakładamy, że bez pracy nad sobą uda nam się stworzyć udane, szczęśliwe małżeństwo? Samo przyjdzie? Nie drodzy, samo nie przyjdzie, trzeba na nie zapracować!!! Trzeba wysiłku i wytrwałości, zaparcia się siebie i wielu kompromisów, porażek i zwycięstw, aby zbudować udany, rozumiejący się związek, który daje szczęście obu stronom.
Przyznaję, jednym jest łatwiej, bo otrzymali lepsze wychowanie, bo mieli wspaniały wzór w rodzinach. Innym jest trudniej bo różnice charakterów są większe, ale zawsze, ZAWSZE potrzeba PRACY i WYSIŁKU, aby zbudować szczęśliwy związek - szczęśliwe małżeństwo.
Dziś z serca życzę tego tej parze, której właśnie udzieliłem ślubu: Chrisowi i Oli. I wołam w modlitwie do Boga, aby pomógł im pracować wytrwale nad swoim domem, by mogli być szczęśliwi. I wierzę, że Bóg, który prawdziwie jest Twórcą instytucji małżeństwa, jest zawsze gotów wesprzeć i pomóc - trzeba tylko do Niego zawołać. Wiem to z 23 letniej praktyki mojego - czasem trudnego w budowie :) - ale szczęśliwego małżeństwa, które choć przeszło swoje burze - przetrwało, zyskało, staje się coraz lepsze i piękniejsze z dnia na dzień. Za co jestem wdzięczny Bogu i mojej kochanej żonie, Basi... :)