Jest taki typ ludzi, którzy maja
zawsze rację..., a jeśli jej nie mają to i tak mają i do grobowej deski, do końca
świata, do śmierci będą się upierać i nie przyznają się do błędu…
Znacie takich? Któż ich nie zna…
To ci co nie widzą, nie chcą widzieć swoich błędów, nie
dostrzegają swoich wad i potknięć, a są jakże skorzy by widzieć problemy, potknięcia i
błędy innych, a jeszcze bardziej skorzy by je wytykać w imię „racji i prawdy”!! I
zawsze znajdą argument by podkreślić swoje racje i poniżyć oponenta…
To ci, którzy będą „szli w zaparte”,
a jeśli nawet fakty - co nie daj Boże - mówią coś innego niż oni, tym gorzej
dla faktów. I nie chcą liczyć się z cudzymi emocjami, cudzym bólem, cudzym
przeżywaniem. Są bezwzględni w argumentacji, bezwzględni w słowach i nie stać ich na litość dla
„pokonanych”, ani dla tych nad którymi mają przewagę…
Bo wszystko jest przecież dla nich kwestią
interpretacji, sposobu analizy. A wreszcie jest jeszcze kwestia emocjonalnych
argumentów w postaci „nie rozumiesz mnie”, „zawiodłeś mnie”, „nie chcesz
zrozumieć”. Z emocjami jakże trudno dyskutować…
Często obroną/atakiem takich typów, ich metodą, jest
brutalny, bezpardonowy atak na przeciwnika. Uderzanie w te miejsca, które
najbardziej bolą, są najbardziej emocjonalne. W polityce to obszary „zdrady
narodowej”, „układów”, „niejasnych interesów”, wrednych insynuacji. W
codziennym życiu to argumenty dotyczące osobistego życia, plotki, insynuacje
dotyczące intencji, zamiarów bądź ukrytych planów (np. „bo Ty wiesz że mam
rację tylko jesteś pyszny…”)
Ciężko się rozmawia z takim
indywiduum. Nawet jeśli próbujemy wyszukać jakiś kompromis, dostajemy tylko
jeszcze bardziej „po głowie”. Jeśli próbujemy być łagodni, stajemy się w ich
oczach słabi i tym bardziej należy nam „dokopać”.
Nikt nie ma całkowitej racji,
nikt nie ma monopolu na rację. Dziś jak nigdy dotąd potrzeba nam odwagi by
słuchać innych i rozsądku by przedstawiać swoje racje tak, by nie ranić ani nie
pognębiać oponentów. Potrzeba nam mądrości, by w dyskusji nie używać zbyt
wielkich słów, które „niszczą” przeciwnika, ale pozostawiać mu pole do dyskusji,
pole do zachowania godności. Jeśli użyjemy słów nieadekwatnych, zbyt
brutalnych, zbyt agresywnych, zamykamy tym samym pole dyskusji, pozostawiamy w
sercu oponenta żal, ból, poczucie niesprawiedliwości i tak naprawdę nie
kończymy problemu, ale go rozjątrzamy. I nawet jeśli „dokopiemy” przeciwnikowi,
wbijemy go w ziemię, to stworzymy sobie wroga, wybudujemy barierę, która latami
może dzielić, powodować rozłamy, ranić i rozdzierać serce.
Znamy takich ludzi w polityce,
znamy w codziennym życiu. To ci co do swojej teorii zawsze dorobią fakty, a
kulturę, wyważenie i rozsądek drugiej strony uznają za dowód swojej racji. To
ci co głośno „krzyczą” w TV, wrzeszczą na demonstracjach i w domach, jakby chcieli
głośnym, aroganckim i agresywnym krzykiem zaczarować rzeczywistość. I
faktycznie czarują: na ulicy „rację” mają ci agresywni, krzykliwi, ci co
mają bardziej brutalne - nie ważne jak głupie i irracjonalne - argumenty (im
bardziej natarczywe, raniące i bezwzględna – tym lepiej). W pracy „rację” mają
ci brutalni, w klasie „rację” mają krzykliwi, którzy często potrafią
krzykiem i bezczelnością zdominować tą milczącą większość. Ileż to razy
widziałem sytuacje, gdy po dyskusji w klasie, po decyzji, okazywało się, że tak
naprawdę większość tej decyzji nie chciała, a na moje pytanie „czemu się nie
odezwaliście?” słyszałem odpowiedź „nie wiemy”.
Tak samo jest z polityką: ci
rozsądni, wyważeni, skłonni do rozwagi i kompromisu – z zasady siedzą w domu i
nie wychodzą na ulicę (bo przecież są rozsądni), na której pełno frustratów!
Kończy się tym, że władza boi się tych „tłumów”, bo stanowią siłę, a nie jest w
stanie oprzeć się na większości, bo ta większość siedzi w domu i szuka
rozsądnego kompromisu, albo nie chce mieć nic do czynienia z „tym
oszołomstwem”. Efekt jest taki, że pozornie wydaje się, iż prawda jest taka
jaką widzimy na ulicach: nic bardziej błędnego – to tylko pozór spowodowany
milczeniem rozsądnych. Niestety…
A brutalizacja świata polityki przekłada się na brutalizację codzienności - w domu, w pracy, w szkole i na ulicy. Winię za to polityków! To oni odpowiadają za ten brutalny język, który doprowadzi kiedyś do zbrodni, już nie wydumanej...
M. Luter King powiedział kiedyś,
że najgorsze rzeczy na świecie dzieją się nie z winy ludzi złych, ale z powodu
bierności ludzi dobrych…
Niestety ci „dobrzy” są często
milczący, "rozsądni", nie wychodzą na ulicę i nie krzyczą… Czy to dobrze czy źle?
Myślę często, czy Piłsudski nie
miał jednak racji kończąc zamachem stanu ten wariacki „polityczny chocholi
taniec”, w okresie międzywojennym, który prowadził donikąd….
A tak wracając z wielkiej
polityki na nasze codzienne podwórko: czy warto zawsze postawić na swoim? Czy
warto mieć zawsze rację? A może warto tak jak Chrystus zwyciężyć przez krzyż i
pokorę? A może warto posłuchać innych, wsłuchać się w argumenty i przynajmniej
raz na jakiś czas powiedzieć: „pomyślę, zastanowię się, może w tym coś jest…”
Czego sobie i Wam z serca życzę…